Podniszczona kamienica w centrum Leszna. To tutaj wraz z byłą żoną i gromadką dzieci mieszka Witosław Gołembski. Przed rokiem chyba nie było tygodnia, aby w maleńkim mieszkaniu nie pojawiali się dziennikarze.
Teraz drzwi prowadzące na klatkę schodową są zamknięte na głucho. Naciskam dzwonek domofonu. -Taty nie ma - słyszę. Po chwili jednak okazuje się, że gospodarz jest w domu. Tyle że nie chce rozmawiać. - O panu Orszaghu? Nie, nie, dziękuję. Ja już z tym skończyłem -rzuca do słuchawki i się rozłącza.
Nie skończył jednak Orszagh. - Pan Gołembski po prostu nas oszukał. Prokuratura umorzyła śledztwo, ale prowadziła je niechlujnie. Złożyliśmy już zażalenie na tę decyzję -tłumaczy.
Lipiec 1999 roku. W leszczyńskim kościele pod wezwaniem św. Jana nieznany mężczyzna brutalnie wykorzystuje dziesięcioletnią dziewczynkę. Kilka dni później policja zatrzymuje Witosława Gołembskiego. To bezrobotny w średnim wieku. Wcześniej był już karany za drobne przestępstwa. Siedział w więzieniu. Napastnika rozpoznają w nim zarówno świadkowie, którzy widzieli go pod kościołem, jak i ofiara. W dodatku Gołembski ma kiepskie alibi.
Kilka miesięcy później zostaje skazany na siedem lat więzienia. - Siedziałem z piętnem pedofila. Przeżyłem piekło - wspomina potem wielokrotnie. Za kratami spędza blisko dwa lata. Jego obrońcy składają apelację. Mnożą się wątpliwości. Wychodzi na jaw, że policja, organizując tak zwane okazanie, popełniła szkolne błędy, a na miejscu przestępstwa nie udało się zabezpieczyć odcisków, które mogłyby wskazywać na Gołembskiego. Do mężczyzny nie należał też żaden ze znalezionych tam włosów.