Prawyborcza batalia, jaką toczą od miesięcy Obama i Clinton, od początku była bitwą na wizerunki. Przyczyna jest prosta: między senatorem z Illinois i byłą pierwszą damą nie ma aż tak wielkich różnic w poglądach, by starczyło im tematów do prowadzenia sporów. Demokratyczni wyborcy w większości spraw zgadzają się i z nim, i z nią. Dlatego dyskusja obraca się wokół spraw abstrakcyjnych.
Przez jakiś czas wydawało się, że ten, kto zdoła roztoczyć wokół siebie aurę prawdziwego przywódcy, zdobędzie większość głosów wyborców, a co za tym idzie – delegatów na partyjną konwencję, która formalnie decyduje o nominacji. Teraz wszystko wskazuje na to, że decydujące będą nie głosy, lecz sama aura.
Liczba delegatów wciąż jest ważna, ale wydaje się mało prawdopodobne, by któremuś z kandydatów udało się zdobyć większość niezbędną do ogłoszenia zwycięstwa. Bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym Obama będzie miał niewielką przewagę głosów delegatów zwyczajnych i o nominacji rozstrzygną superdelegaci, partyjna wierchuszka, która ma z urzędu prawo głosu na konwencji i może wybierać wedle własnego uznania. Superdelegaci zaś będą się kierować dwoma kryteriami – wybieralnością kandydata w wyborach powszechnych (czytaj: jaką szansę ma w starciu z republikaninem Johnem McCainem) i nastrojami wśród własnych wyborców.
Dlatego właśnie walka o wizerunek, która dotąd była przyjętą przez kandydatów formułą kampanii, staje się tak naprawdę całą jej treścią. Od dwóch tygodni trwa więc walka o narzucenie opinii publicznej interpretacji wyników dotychczasowych prawyborów. Obóz Clinton podkreśla, że Obama przegrał w większości dużych stanów, w tym w kilku mających kluczowe znaczenie dla wyborów prezydenckich. Obóz Obamy powtarza, że nie ma stanów ważnych i nieważnych, a sondaże wskazują, że ma większe szanse wygranej z McCainem.
Ostatnio Hillary i Bill Clintonowie zaczęli przebąkiwać, że Obama byłby znakomitym kandydatem na wiceprezydenta. Obama rzecz jasna odrzucił pomysł takiego Dream Teamu, ale Clintonowie wcale nie oczekiwali, że go przyjmie. Chodziło o coś innego: o subtelny przekaz dla wyborców, że Obama jest jeszcze młody, ma czas, powinien się dotrzeć, na przykład u boku tak doświadczonego polityka, jak Hillary Clinton. Oba obozy przerzucają się też oskarżeniami o seksizm (pod adresem Obamy) i rasizm (pod adresem Clinton), co ma służyć nie tylko ukazaniu obłudy drugiej strony. W sposób przewrotny chodzi też o przypomnienie opinii publicznej, że rywal ma mniejsze szanse z McCainem, bo jest kobietą lub Murzynem. Takiego mniej lub bardziej subtelnego obrzucania się błotem będzie coraz więcej.