Po złych doświadczeniach w 2005 roku z referendami konstytucyjnymi we Francji i Holandii unijni przywódcy postanowili nie ryzykować.
Tam, gdzie nie jest to bezwarunkowo wymagane przez konstytucję (jak w Irlandii), politycy wykluczyli możliwość organizowania narodowych plebiscytów nad traktatem. Większość spośród rządów, które mogłyby stanąć wobec ryzyka przegranej – jak brytyjski, francuski, holenderski czy duński – przekonywała, że nowy traktat nie jest konstytucją. A jako zbiór poprawek do istniejącego prawa nie musi być przedmiotem referendum.
Gdyby jednak w Polsce zostało zorganizowane referendum, wtedy miejscowi eurosceptycy mogliby zażądać podobnego rozwiązania u siebie. Z takimi obawami zetknęliśmy się na początku stycznia, gdy możliwość zorganizowania referendum rozważał rząd Portugalii. Wiadomo było z góry, że w kraju, który doprowadził do szczęśliwego finału negocjacji, głosowanie przyniosłoby wynik pozytywny. Ale przestraszeni Nicolas Sarkozy i Gordon Brown zadzwonili podobno do premiera Jose Socratesa z prośbą, by Portugalia nie dawała „złego” przykładu innym. I nie dała.
Sytuacja w Polsce nie budzi aż tak wielkich obaw, bo w kilku ważnych krajach sprawa jest już przesądzona. Traktat ratyfikowała Francja, nieodwołalną decyzję o nieorganizowaniu referendum podjęły Holandia i Dania. Nie da się też już odwrócić biegu wydarzeń w najbardziej ryzykownym kraju – Wielkiej Brytanii. Traktat został przyjęty przez Izbę Gmin, czeka teraz na aprobatę Izby Lordów. Ta nie ma jednak dużych możliwości manewru – może najwyżej opóźnić wejście ustawy w życie o rok. Jednak nawet taki scenariusz jest mało prawdopodobny.
Nie bez znaczenia dla ewentualnej debaty nad referendum w starych krajach Unii Europejskiej jest to, że bracia Kaczyńscy nie cieszą się tam dużym poważaniem. Jest mało prawdopodobne, żeby z racji referendum zorganizowanego z ich powodu stare państwa UE decydowały się na zmianę strategii ratyfikacyjnej.