O tragedii dwóch Polaków pisaliśmy w „Rz” 2 lipca. Wtedy pojawiały się opinie o terrorze nadzorców. Wygląda jednak na to, że przyczyną tragedii mogły być kłopoty sercowe.
Wiesiek przyjechał na Brook Farm w marcu wraz z konkubiną. W Polsce zostawili kilkuletniego synka. – Cisi, nie sprawiali kłopotów. Nawet po alkoholu – opowiada dyrektor ds. socjalnych na farmie Jan Naerebout. – Chodzili pić do znajomego. Gdy wracali, ona była tak pijana, że ledwie mogła mówić. On, jak to chłop, trzymał się trochę lepiej. Potem się kłócili – opowiada Irek, który kilka tygodni mieszkał z parą. Podczas jednej z kłótni ona miała powiedzieć, że po powrocie do Polski chce wyjść za mąż za innego. – Pewnie się zestresował, że i dzieciak nie jest jego – tłumaczy Irek. Tej samej nocy zawisł na pasku w szafie w małej dusznej sypialni w przyczepie kempingowej.
Takich karawanów – jak Polacy mówią tu na przyczepy kempingowe – na Brook Farm położonej we wsi Marden w hrabstwie Herefordshire są dziesiątki. W każdym po pięć, sześć osób. Trudno o prywatność. – Ci, którzy są tu pierwszy raz, chcą koniecznie mieszkać w karawanach – wyjaśnia Jan Naerebout. W kolejne lato wybierają już pody – długie zielone baraki, które firma S&A Davies przejęła po robotnikach budujących tunel pod kanałem La Manche. W barakach są małe pokoiki. W każdym łóżko piętrowe, szafa, stół i dwa krzesła. Łazienki są w innym baraku, podobnie salon z telewizorem i jadalnia. Jeszcze gorzej jest w żółtych kontenerach: tu cztery osoby mieszkają w pokoju mniejszym niż więzienna cela.
Drugi samobójca – Piotrek – na farmie zjawił się w połowie kwietnia, także z konkubiną. – W pracy był ambitny. Dużo zbierał – opowiada Polka, która go znała. Na jej zmęczonej twarzy pojawia się grymas: – Ja nie chcę nic mówić, ale w Polsce miał długi. Komornik siedział mu na karku – dodaje. Piotrek miał ponoć na farmie romans z Litwinką. Gdy wyjechała, próbował wrócić do polskiej ukochanej. Ale ta nie chciała o tym słyszeć. Gdy gruchnęła wiadomość o pierwszym wisielcu, Piotrek poszedł za żywopłot. Powiesił się na sznurku, którym wiąże się folię.
Brook Farm to miejsce przygnębiające zwłaszcza w pochmurny dzień. Pracy jest mało. Czasem pracuje się tylko przez pół tygodnia. Potem trzeba zabijać nudę. Do dyspozycji jest Internet, ale 15 starych komputerów na dwa i pół tysiąca osób to stanowczo za mało. Jest też sala telewizyjna, ale mało kto tu przychodzi, bo Polacy przywieźli ze sobą anteny satelitarne. W kolejnej sali ze stanowiskami playstation siedzi tylko jeden mężczyzna ze wzrokiem utkwionym w ekran. Rzuca w kierunku wchodzących leniwe spojrzenia i równie leniwy pomruk „Hi”.