50 tysięcy ludzi zgromadziło się przed dwoma tygodniami na wielkim koncercie w londyńskim Hyde Parku. Na scenie pojawiły się gwiazdy muzyki, sportowcy i aktorzy. Największa euforia tłumu wybuchła jednak, gdy na scenę, podpierając się laską, wszedł Nelson Mandela. To właśnie z okazji jego 90. urodzin zorganizowano koncert.
– Gdyby świat mógł mieć jednego ojca, człowiekiem, którego byśmy wybrali, byłby Nelson Mandela! – krzyczał aktor Will Smith. Sam Mandela przypomniał zaś, że chociaż teraz „wszyscy doskonale się bawią, to nasza praca nie jest jeszcze skończona”. – Ludzie nadal umierają na AIDS, cierpią biedę i są prześladowani. Nasze przesłanie to wolność dla wszystkich! – ogłosił, wywołując ryk aprobaty z tysięcy gardeł.
Obraz ten doskonale oddaje specyficzny status, jakim cieszy się Mandela. Skrzyżowanie parareligijnego kultu, pozycji autorytetu moralnego i popularności gwiazdora rocka. Jego imieniem nazywane są ulice, place i parki. W wielu miejscach świata stoją jego pomniki, a artyści – ze Stevie Wonderem i jego słynnym „I Just Called to Say I Love You” na czele – dedykują mu piosenki.
Wielu młodych ludzi, którzy przyszli na londyński koncert, nie może pamiętać, że Mandela to nie tylko sympatyczny starszy pan kierujący wielką fundacją charytatywną i mówiący mądre rzeczy. Trudno im sobie wyobrazić, co stoi za standardowym określeniem „weteran walki z apartheidem”, rutynowo dodawanym w prasie do jego nazwiska.
W określeniu tym mieści się 27 lat spędzonych w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Malutka, obdrapana cela, siennik rzucony na betonową podłogę, blaszane wiadro zamiast klozetu i stołek jako jedyny mebel. Głodowe racje żywnościowe, prawo do jednego listu na pół roku. Pobicia, brutalne przesłuchania i inne szykany. Władze więzienne nie wydały mu przepustki nawet na pogrzeb syna.