Hugo Chavez robił wszystko, by wygrać. Dzień przed referendum wydalił z kraju hiszpańskiego deputowanego, który krytykował referendum. Kilka dni wcześniej ogłosił, że nie wpuści Lecha Wałęsy, który miał jechać na spotkanie z opozycją. Zawiesił nawet swój cotygodniowy show telewizyjny „Alo Presidente” (w którym rok temu pobił rekord, przemawiając przez osiem godzin) i wyruszył w teren, by osobiście agitować.
Na pomoc ruszyły mu tysiące ochotników, którzy chodząc od domu do domu, nakłaniali do głosowania. Ale nie tylko oni. – Cztery tygodnie temu parlamentarzyści ogłosili, że zamykają Zgromadzenie Narodowe, bo teraz będą pracować na rzecz kampanii Chaveza. To pokazuje, jak Chavez kontroluje wszystkie organy w państwie i że chce rządzić wiecznie. Na reklamy wydał miliony – mówi „Rz” Roberto Abdul z organizacji Sumate promującej prawa obywatelskie.
Na jednej z reklam biedna kobieta przychodzi do prywatnej kliniki, ale nie może być przyjęta, bo nie ma karty kredytowej. Okazuje się jednak, że to tylko nocny koszmar, bo w pobliżu znajduje się bezpłatny ośrodek medyczny, który powstał w ramach Barrio Adentro – programu zdrowotnego, który Chavez wprowadził w 2003 r. Z tego powodu wciąż kochają go biedni Wenezuelczycy. Jak wynika z sondaży, biednych jest 80 proc. mieszkańców kraju.
Chavez znany z obrażania zachodnich przywódców (o Bushu mówił: diabeł, a o Angeli Merkel: potomkini Hitlera) rządzi już od dziesięciu lat. Twierdzi jednak, że potrzebuje więcej czasu, by dokończyć swoją socjalistyczną rewolucję. – Dziesięć lat to nic. Nie wiem, o co to całe zamieszanie – mówi i daje przykład Franklina Delano Roosevelta, który rządził USA przez cztery kadencje.
Już raz, w 2007 r., Chavez pytał naród, czy chce, by rządził dłużej, ale usłyszał: nie. Również tym razem – pod hasłem „«Nie» znaczy «nie»” – na ulice wyszły setki studentów. Policja użyła gazu łzawiącego.