Przewodniczący Parlamentu Europejskiego będzie w Dublinie 8 września. Nie spotka się z irlandzkim rządem, żeby nie stwarzać wrażenia poparcia dla konkretnej partii. Ale podczas rozmów z młodzieżą, ekspertami, mediami i niepełnosprawnymi sportowcami będzie przekonywał do poparcia traktatu lizbońskiego.
To istotna zmiana strategii w porównaniu z poprzednią kampanią przed referendum w czerwcu 2008 roku, gdy europejscy politycy – w odpowiedzi na cichą sugestię rządu w Dublinie – omijali Irlandię szerokim łukiem. Poprzednik Buzka na stanowisku szefa PE Hans-Gert Pöttering nie próbował osobiście przekonywać Irlandczyków do nowego traktatu.
– Powiem Irlandczykom uczciwie, jakie znaczenie ma traktat dla sprawności funkcjonowania całej Unii. I zapewnię ich, że zapisy nowego prawa nie zagrażają suwerenności państw członkowskich – powiedział „Rz” Jerzy Buzek. Według niego atmosfera w Irlandii jest dziś lepsza niż przed pierwszym referendum, bo Irlandia w kryzysie zdała sobie sprawę, że członkostwo w UE jest dla niej korzystne. Buzek nie boi się zarzutów o wywieranie presji.
– Chodzi o to, by im pokazać, że nie są sami. Podobna sytuacja miała miejsce osiem lat temu, gdy głosowali nad traktatem nicejskim. Przed pierwszym referendum nikt tam nie jeździł. Przed drugim pojawiło się wielu gości z zagranicy, w tym Polacy. Wtedy Irlandczycy zrozumieli, jak ważna jest Nicea dla rozszerzenia – tłumaczy przewodniczący PE.
Poprzednia kampania w sprawie Lizbony zakończyła się porażką zwolenników traktatu. – Wtedy nikt z kontynentu nie jeździł na wyspę, żeby przekonywać do głosowania na „tak”. Ale mnóstwo było gości przekonujących do głosowania na „nie” – mówi „Rz” Piotr Kaczyński, ekspert brukselskiego instytutu CEPS, który śledził na miejscu poprzednią kampanię referendalną. Według niego UE popełniła wtedy błąd i dziś wyciąga wnioski. I tak oskarżana rok temu o bierność Komisja Europejska dziś prowadzi aktywną kampanię informacyjną.