Miliard dolarów – na tyle w 2008 roku opiewał rachunek za wyścig Baracka Obamy do Białego Domu. Rekordową w historii USA kwotę udało się zebrać dzięki takim sympatykom, którzy sami dali albo pomogli zebrać na kampanię od 50 tysięcy do ponad pół miliona dolarów.
Według raportu Center for Public Integrity – waszyngtońskiej organizacji non profit zajmującej się dziennikarstwem śledczym – takich osób było 556. 184 darczyńców lub ich małżonków otrzymało potem pracę w administracji rządowej. Odsetek nagrodzonych skacze jednak szybko w górę, gdy spojrzy się na najhojniejszych darczyńców.
Z dziennikarskiego śledztwa wynika, że 27 z 36 osób, dzięki którym sztab Obamy wzbogacił się o co najmniej 500 tysięcy dolarów, zajęło "najważniejsze stanowiska w administracji" – od ambasadorów po doradców ekonomicznych.
– Ludzie, którzy dostali te stanowiska, otrzymali je z powodu swoich kwalifikacji. W niektórych wypadkach zdarza się, że byli jednocześnie darczyńcami. Ale jest oczywiście dużo więcej przypadków, w których pracę dostali ludzie, którzy darczyńcami nie byli – tłumaczy rzecznik prezydenta Jay Carney.
Z polityki kadrowej promującej darczyńców musiał się tłumaczyć już jego poprzednik Robert Gibbs, gdy okazało się, że Obama wysłał na ambasadorów ważnych darczyńców. Wśród nich był Louis Susman, emerytowany bankier inwestycyjny z zerowym doświadczeniem w dyplomacji, który objął placówkę w Londynie, bo – jak tłumaczył poprzedni rzecznik Białego Domu – "mówi po angielsku".