Mario Monti gotów jest stanąć ponownie na czele rządu po lutowych wyborach, choć nie poprze w nich żadnego ugrupowania politycznego. Równocześnie jednak ostrym atakiem na Berlusconiego rozpoczął kampanię wyborczą.
Nigdy przedtem rytualna, podsumowująca rok grudniowa konferencja prasowa szefa rządu nie budziła w Italii takich emocji jak minionej niedzieli. Na dwa miesiące przed wyborami wszyscy z napięciem oczekiwali, że hamletyzujący od dwóch tygodni profesor Monti wreszcie powie jasno, czy weźmie w nich udział jako kandydat na premiera czy też nie.
Z nazwiskiem Montiego na sztandarach (Pro-Monti) do wyborów (24–25 lutego 2013 r.) obiecała ruszyć koalicja kilku ugrupowań centrowych pod wodzą chadeckiej Unii Centrum, wspierana przez fundację szefa Ferrari Luki de Montezemolo.
Za Montim opowiedziały się włoskie elity biznesu, przemysłu i finansów. Co więcej, kandydaturę Montiego wsparł włoski episkopat, watykański dziennik „L'Osservatore Romano”, kanclerz Angela Merkel, prezydent Francois Hollande i wszyscy jak jeden mąż dostojnicy Unii.
Mimo to Monti wahał się, bo jego osobista popularność od chwili, w której objął rządy spadła z 71 do 38 proc., a 60 proc. Włochów nie życzy sobie, by nadal nimi rządził. Poza tym ruchowi Pro-Monti przewodzą Pier Ferdinando Casini i Gianfranco Fini, niedawni sojusznicy Berlusconiego, od blisko 20 lat w parlamencie, a więc niebudzący we Włochach wielkiego entuzjazmu politycy, „którzy już byli”. Co gorsza, zbiegł się tam tłum oportunistów politycznych, którzy liczą, że pod skrzydłami Montiego wejdą znów do parlamentu.