George Sabra, wiceszef popieranej przez Zachód Syryjskiej Rady Narodowej, poinformował, że podczas bombardowań pociskami z trującym gazem na wschód od stolicy zginęło co najmniej 1300 osób. Inne źródła związane z opozycją mówią o „setkach zabitych”. Ponoć potwierdzone są już nazwiska 650 zabitych. Informacje o wielu ofiarach śmiertelnych potwierdzają również obecni na miejscu fotoreporterzy pracujący dla Reutersa.
Zabici i ranni nie mają typowych obrażeń, jak w przypadku ostrzału czy bombardowań. – Wiele ofiar to kobiety i dzieci. Przyjeżdżali z rozszerzonymi źrenicami, zimnymi kończynami i pianą na ustach. Lekarze twierdzą, że to typowe symptomy występujące u ofiar broni chemicznej – twierdzi pielęgniarka Bajan Baker pracująca w ośrodku w Douma, jednym z około siedmiu miejsc, gdzie miało dojść do chemicznego ataku.
Świadkowie cytowani przez agencje twierdzą, że pociski spadły w nocy, a większość ludzi zginęła we własnych łóżkach. – Armia prowadzi na tych terenach od kilku tygodni intensywne działania. W dzielnicach, gdzie doszło do ataku, od dawna wyjątkowo aktywne są oddziały różnych organizacji opozycyjnych – mówi „Rz” związany z opozycją syryjski lekarz Fateh Chwikani.
Dowództwo syryjskiej armii stanowczo zaprzecza oskarżeniom. Twierdzi, że to znak „histerii, w którą brną przeciwnicy prezydenta Baszara Asada”. Minister Informacji Omran Zoabi oświadczył, że zarzuty są „nielogiczne i sfabrykowane”, a ich celem jest odciągnięcie od pracy inspektorów ONZ ds. broni chemicznej, którzy w niedzielę przyjechali do Damaszku. Telewizja państwowa przypomniała natomiast, że to „grupy terrorystyczne” (tak nazywani są opozycjoniści) przeprowadziły kilka razy ataki bronią chemiczną i że już wcześniej fabrykowały dowody.