Jeszcze w 2004 r., pięć lat od wprowadzenia wspólnej waluty, dochód na mieszkańca we Francji (110 proc. średniej Unii) i Niemiec (116 proc.) był zbliżony. Ale w 2014 r. oba kraje różniło już pod tym względem 17 punktów procentowych, prawie trzykrotnie więcej niż dekadę wcześniej. O ile Republika Federalna osiągnęła poziom 124 proc. średniej unijnej, o tyle Francja spadła do 107 proc.
Ten sam problem w jeszcze większym stopniu przeżywają Włochy, gdzie wspomniany wskaźnik w ciągu dziesięciu lat spadł ze 108 do 97 proc., oraz Hiszpania, gdzie obniżył się ze 100 do 93 proc.
Patrick Artus, główny ekonomista banku Natixis, uważa, że tak się stało, bo unia walutowa obaliła większość przeszkód dla współpracy gospodarczej między krajami Eurolandu i doprowadziła do specjalizacji każdego z nich. Niemcy stały się przemysłowym jądrem unii walutowej i sercem finansowym Eurolandu. Ale innym krajom przypadła bardziej podrzędna rola. Hiszpania musiała na przykład postawić na turystykę i budownictwo, Włochy na usługi.
– Pojawiło się przekleństwo peryferii Eurolandu, gdzie choćby z powodu kosztów transportu i mniejszej wydajności nie opłaca się inwestować w produkcję – tłumaczy Artus.
Francusko-włoski pomysł przekształcenia Eurolandu w unię walutową ma przywrócić tę nierównowagę. Temu miałoby w szczególności służyć powołanie odrębnego budżetu strefy euro, który dotowałyby kraje bogatsze, a z którego subwencje czerpałyby te biedniejsze.
Taką analizę Berlin jednak odrzuca. W opublikowanym we „Frankfurter Allgemeine Zeitung" oświadczeniu pięciu ekonomistów tworzących radę gospodarczą przy kanclerz Niemiec pisze:
„Jeśli strefa euro jako całość będzie ponosić koszty bez oddania przez kraje członkowskie części uprawnień dotyczących polityki fiskalnej i gospodarczej, to wcześniej czy później stabilność strefy euro zostanie podana w wątpliwość".