Zamachowiec najpewniej działał sam. Około 1.15 nad ranem pojawił się przed ekskluzywnym klubem Reina, gdzie bawiło się około 700 osób. Zabił jedynego policjanta, który chronił wejścia do budynku, i przypadkowego przechodnia. Chwilę później w środku zaczęła się rzeź. Terrorysta przez mniej więcej dziesięć minut strzelał z broni automatycznej, po czym przez kolejne pięć minut słychać było wybuchy granatów.
Świadkowie opowiadają o niemal identycznym scenariuszu jak z ataku na klub Bataclan w Paryżu w 2015 r.
– Najpierw myśleliśmy, że to kolejna seria sztucznych ogni, tylko głośniejszych. Ale kiedy ludzie zrozumieli, że chodzi o atak, zaczęli w panice biec w kierunku tarasu wychodzącego na Bosfor. Niektórzy rzucali się w mroźną wodę – opisuje w CNN Yunis Turk, jeden z uczestników sylwestrowej zabawy. W ataku zginęło przynajmniej 39 osób, a 69 zostało rannych. Co najmniej 16 zabitych to cudzoziemcy, w tym obywatele Izraela, Maroka, Arabii Saudyjskiej i Libanu.
Zanim nadeszły posiłki, terrorysta zdołał umknąć. Mimo mobilizacji całego aparatu policji i armii do niedzieli wieczorem władzom wciąż nie udało się go ani złapać, ani ustalić tożsamości. W chwili zamykania tego wydania „Rzeczpospolitej" do zamachu nie przyznała się też żadna organizacja terrorystyczna.
W sylwestrową noc Stambuł miał być chroniony jak nigdy, bo Turcja, a przede wszystkim jej dawna stolica, od wielu miesięcy przeszła serię krwawych zamachów. Zaledwie 10 grudnia w wyniku atak w trakcie meczu na pobliskim stadionie Besiktas zginęły 44 osoby, a 155 było rannych. Dlatego w noc sylwestrową ulice miasta patrolowało aż 17 tys. policjantów. Ale najwyraźniej nie byli tam, gdzie trzeba: choć właściciel Reina otrzymał dziesięć dni wcześniej sygnał od amerykańskiego wywiadu, że celem mogą być większe zgromadzenia ludzi w ostatnią noc roku, klub prawie nie miał ochrony policji.