W 1998 roku średnia cena sprzedawanych w Fairfax domów sięgała 186 tysięcy dolarów. Już cztery lata później było to 315 tysięcy, w 2004 r. – 395 tysięcy, a wreszcie w 2005 r. – 482 tysięcy! Dom kupiony w 1998 roku za 186 tysięcy w ciągu zaledwie siedmiu lat zyskiwał na wartości niemal trzykrotnie.
– Im większa wartość domu, tym łatwiej było o refinansowanie kredytu – mówi Robinson. W ofertach od instytucji zajmujących się zastępowaniem obecnego kredytu nowym o dogodniejszych warunkach, można było przebierać.
– Myślałem: przez pierwsze dwa czy trzy lata damy radę, a potem, zanim rozpocznie się wyższe oprocentowanie, zmienimy kredyt i może nawet jeszcze na tym zyskamy – mówi Daniel.
– Wzrost cen dawał ludziom fałszywe poczucie większej zamożności. Miałeś 400 tysięcy dolarów do spłacenia, ale wartości twojego domu wzrosła właśnie z 450 do 550 tysięcy. Czułeś się bogatszy o 100 tysięcy – wyjaśnia Llosa.
Dopóki wartość domu przewyższa sumę zadłużenia hipotecznego, nie jest źle. Kłopoty zaczynają się, gdy dzieje się odwrotnie. Ale tym mało kto się martwił.
– Pamiętam dokładnie, jak szef krajowego stowarzyszenie agentów nieruchomości mówił publicznie w połowie 2005 roku: „Szansa na spadek cen domów w najbliższym czasie jest bliska zeru“. Bliska zeru! Na takie prognozy powinien być paragraf! – oburza się Llosa.
Dziś średnia suma uzyskiwana ze sprzedaży domu w Fairfax wynosi 420 tysięcy i ciągle spada. Ale to nie znaczy, że łatwo jest cokolwiek sprzedać. W tłustych latach ponad połowa wystawionych na sprzedaż domów znajdowała kupca w ciągu miesiąca. Dziś na każde dziesięć w ciągu miesiąca sprzedaje się średnio jeden. Przedmieścia usiane są kolorowymi tabliczkami z napisem „Sale“ i zdjęciem sprzedającego dom agenta.– Osoby z kategorii subprime znalazły się w potrzasku. Z trudem dają radę spłacać kredyt, a zbliżająca się podwyżka oprocentowania stawia ich w obliczu finansowej ściany. Nie mogą sprzedać domu i kupić tańszego, bo ich zadłużenie hipoteczne przekracza wartość nieruchomości. Grozi im przejęcie domu przez wierzycieli i bankructwo – mówi Douglas Robinson.
Prawdziwa fala dopiero nadchodzi. – To łatwo policzyć: szczyt gorączki nastąpił w połowie 2005 roku. Dodajmy trzy lata, bo tyle zwykle wynosił „okres ochronny“ w tych kredytach, i mamy wynik: druga połowa przyszłego roku. Wtedy właśnie najwięcej osób stanie przed koniecznością spłacania rat, na które nie będzie ich stać – wyjaśnia Llosa.
Zaniepokojone władze dogadały się niedawno z największymi kredytodawcami w sprawie zamrożenia oprocentowania dla niektórych pożyczkobiorców. Ale wiadomo, że program nie obejmie wszystkich.
– Całe to szaleństwo opierało się na założeniu, że kogoś, kto zarabia 30 tysięcy dolarów rocznie, stać na dom za 350 tysięcy. Prawda jest brutalna: nie stać. Ale w tym kraju ludzie uważają, że każdy ma prawo do amerykańskiego marzenia. Uważają, że dom na przedmieściach i dwa duże samochody zwyczajnie im się należą – mówi Llosa.
Uważał tak i Daniel. W Herndon, tak jak wielu innych ludzi, którzy są dziś w podobnych tarapatach, znalazł dom, który wydawał mu się spełnieniem tych marzeń na dostępną mu miarę. Nie jest to miejsce tak ekskluzywne, jak bliższe przedmieścia, o których Daniel nie mógłby nawet pomarzyć, ale jednak nie jest to Leesburg.
Gdy pytam Daniela, jakie jeszcze były powody przenosin do Herndon, zamyśla się na chwilę.
– Jest coś jeszcze, choć ciężko mi to nazwać. Może poważanie ze strony innych? Albo samospełnienie? – zastanawia się.
A mnie przypominają się słowa Davida Brooksa, który w swej książce o amerykańskiej klasie średniej napisał, że najbardziej amerykańską grą nie jest wcale futbol czy baseball. Jest nią – przynajmniej jeśli chodzi o przedmieścia – golf. Nie sama gra zresztą, lecz jej idea: spokój połączony z siłą, elegancja ze sprężystością, skuteczność z lekkością. A przede wszystkim: równowaga. „Większość tradycyjnej podmiejskiej Ameryki aspiruje do rajskiej wizji roztaczanej przez golfa“, pisze Brooks. Niczym Tiger Woods szykujący się do uderzenia „podmiejski rycerz stara się utrzymać w ryzach cztery wielkie smoki: napięcie, pośpiech, niepokój i nieporządek. Dąży do magicznego stanu produktywnej harmonii i spokoju“.
W rajskim świecie przedmieść sukces osiąga się bez widocznego wysiłku i bez zazdrości sąsiadów, którzy grają w tę samą grę i są jej fundamentalnym składnikiem. Każdego dnia w całej Ameryce miliony ludzi takich jak Daniel marzą, by tak żyć. Przez chwilę ten amerykański sen wydawał się wielu w zasięgu ręki. Wielu posmakowało go tylko po to, by stanąć przed groźbą bolesnego przebudzenia. Eksperci oceniają, że na każde pięć pożyczek subprime udzielonych w 2005 i 2006 roku jedna zakończy się przejęciem domu przez bank. Na razie jednak Daniel jakby nigdy nic szykuje się do rozstawienia świetlistego renifera przed swym nowym domem. I z uśmiechem godnym Tigera Woodsa macha do starszej sąsiadki z naprzeciwka.
Piotr Gillert z Waszyngtonu