Nowe prawo wodne, które weszło w życie w styczniu, wdrożyło dyrektywę unijną dotyczącą nadzoru nad jakością wody w miejscowościach wypoczynkowych. Wprowadziło m.in. podział na kąpieliska i miejsca do kąpieli. A wraz z nim zmiany w organizacji i nadzorze sanitarno-epidemiologicznym.
Nie wszystkim zmiany przypadły do gustu – spośród niemal 100 kurortów nad Bałtykiem co trzeci nie ubiegał się o status kąpieliska. Na środkowym wybrzeżu, w powiecie sławieńskim, wniosku nie złożył ani jeden, choć leżą tu znane i popularne Dąbki czy Darłowo. Powód?
– Ten status kosztowałby nas kilkadziesiąt tysięcy złotych, czyli z dziesięć razy więcej, niż wydawaliśmy na przygotowanie kąpieliska do sezonu w ubiegłych latach – wyjaśnia Arkadiusz Klimowicz, burmistrz Darłowa. – Poza tym nowe przepisy wymagają od gospodarza tony dokumentów i analiz, łącznie z pozwoleniami wodnoprawnymi i danymi hydrologicznymi. Po co to komu?
Dodaje, że gospodarz kąpieliska z reguły i tak nie ma wpływu na stan wód. – Bo albo nam zakwitną sinice, albo ktoś gdzieś wyleje nieczystości do morza, a prąd nam je podrzuci, i tyle będzie z prestiżu. Przyjrzymy się, ocenimy i za rok zdecydujemy, czy warto dopłacać za nalepkę z napisem „kąpielisko".
O tym, jak zanieczyszczenia wody mogą skomplikować wypoczynek turystom, wiedzą nie tylko w Darłowie. Dowodzą tego dane Państwowej Inspekcji Sanitarnej z ubiegłych lat, które wskazują, że niewiele jest miejsc nad polskim Bałtykiem, których nie dotknęłyby czasowe zakazy kąpieli. Kilkudniowe najczęściej były związane z wykwitem sinic (zwykle tworzą się na przełomie lipca i sierpnia przy długotrwałej gorącej i bezwietrznej pogodzie). Dłuższe spowodowało zwiększone stężenie bakterii coli lub salmonelli w wodzie.