Co może zrobić władza, jeśli powszechny sprzeciw wobec wprowadzanych zarządzeń naraża ją na śmieszność? Najprostszym sposobem jest wycofanie się z głupich przepisów. Drugie rozwiązanie opisuje, testowana w Polsce przez wiele lat, zasada demokracji ludowej: „każdy musi dobrowolnie”. Ta złota myśl została odkurzona na potrzeby wprowadzenia reformy edukacji, dla której poparcie społeczne jest nikłe.
Wolny wybór, w trzyletnim okresie przejściowym, przyznała rodzicom przyjęta przed rokiem ustawa o reformie. Zapowiedź przymusu pojawiła się, gdy samorządy, przy milczącej aprobacie Ministerstwa Edukacji, zaczęły likwidować zerówki w przedszkolach i przenosić je do szkół. Samo zawężenie pola wyboru: szkoła czy szkoła, nie przekonało jednak rodziców. We wrześniu zdecydowana większość uznała, że zerówka, choćby i szkolna, jest lepsza od pierwszej klasy. Od stycznia ruszył więc pełną parą kolejny etap reformy.
[srodtytul] Oświecenie[/srodtytul]
Gdy nie wiadomo, o co chodzi, wiadomo, że chodzi o pieniądze. Na dziecko w pierwszej klasie władze lokalne dostaną pieniądze od państwa. Na to samo dziecko w zerówce muszą łożyć z gminnej kasy. Stąd hurraoptymizm samorządów wobec reformy, która zdejmuje z nich konieczność ponoszenia kosztów edukacji całego rocznika dzieci. Ministerstwo Edukacji nie musi już prowadzić wytężonej kampanii zachęcającej do zmian (która zresztą nie była majstersztykiem propagandy). Sprawę biorą w swoje ręce gminne wydziały oświaty.
Przy okazji reformy władze lokalne mogą też zaoszczędzić na infrastrukturze przedszkolnej. Przez ostatnie 20 lat, od początku transformacji samorządy zdążyły zlikwidować blisko połowę przedszkoli w Polsce (w Gdańsku likwidowała je ówczesna wiceprezydent miasta Katarzyna Hall). Teraz dla połowy maluchów w kraju brakuje miejsc. Sześciolatki biorą więc na siebie ciężar zapewnienia przedszkoli dla młodszego rodzeństwa. Dzięki temu samorządy zamiast budować przedszkola mogą tak jak w Warszawie zainwestować w piękno, np. wydając 4 mln zł na gwiazdkowe oświetlenie ulic.