W ustawach wychodzących z parlamentu zdarzają się błędy, powtórzenia, nielogiczności, pomyłki interpunkcyjne, pleonazmy, wyrazy niezrozumiałe.
Politycy mają prawo, a nawet obowiązek spierać się o swoje racje, debatować i przekonywać, bo to służy znalezieniu najlepszego rozwiązania w każdej sprawie. Temperatura dyskusji nie powinna jednak niszczyć języka polskiego. Gorączka sejmowa powoduje, że język wypowiedzi staje się niechlujny, z dużą ilością błędów językowych. Ale to nic, tak bywa. Niedopuszczalne jest tak naprawdę jedynie głosowanie nad fatalnie napisanymi pod względem językowym ustawami, które potem wychodzą z parlamentu.
Czasem można odnieść wrażenie, że nikt nie dokonuje, po gorącym okresie dyskusji i sporów, racjonalnego uporządkowania tekstu ustawy pod względem zgodności z technikami prawodawczymi oraz zasadami poprawności językowej.
Dzień czasu
Pierwszą, zaskakującą niespodzianką jest od razu nazwa każdej z ustaw. Zawsze do nazwy ustawy jest dodawana data jej przyjęcia w formie – że tak powiem – przedobrzonej, czyli z dodatkiem słowa: „dnia". Jest zatem „USTAWA z dnia 29 września 1994 r. o rachunkowości", „USTAWA z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do informacji publicznej" czy nawet „USTAWA z dnia 7 października 1999 r. o języku polskim". Dodatkowo, ustawodawca pisze słowo „USTAWA" wersalikami.
Zapis w postaci „dzień czasu" jest klasycznym pleonazmem. W ten sposób określa się niepoprawne wyrażenie, w którym jeden lub więcej wyrazów niepotrzebnie powtarza jakąś część znaczenia innych. Tak to opisuje Piotr Müldner-Nieckowski, językoznawca. Podobnie sądzi Adam Wolański, który na internetowych stronach poradni językowej Słownika Języka Polskiego pisze: „Zacznijmy od tego, co w takich sytuacjach jest błędem, a co błędem nie jest. Otóż zarówno w sprawach językowych, jak i edytorskich (w tym zapisowych) za błędny uznaje się taki element, który nie tłumaczy się funkcjonalnie, tzn. nie usprawnia porozumiewania się, dubluje niepotrzebnie istniejące konstrukcje, nie wnosi do przekazu niczego nowego itd.".