Jeszcze ok. 24 marca sądziłem, że sytuację spowodowaną pandemią z perspektywy spraw sądowych można porównać do wakacji, tym bardziej że akurat z nimi mieliśmy przez wiele lat doświadczenia. A to z odbieraniem przesyłek sądowych w czasie wyjazdu na wczasy, a to z tzw. przywracaniem terminów sądowych, co też nie było takie proste, ale obrosło wieloma orzeczeniami i przeciętny prawnik za tym nadążał, bo procedury sądowe, powiedzmy to jasno, raczej nie są na głowę przeciętnego nieprawnika. A cóż dopiero w czasie epidemii.
Pandemia to jednak stan wręcz klęski żywiołowej, choćby go nie ogłoszono, gorszy od wielkiej powodzi, bo ta zaleje jakiś gmach sądu czy poczty na kilka dni, a reszta kraju działa. A teraz niby sądy działają w sprawach pilnych, ale generalnie na zwolnionych obrotach, niektóre są zresztą zamykane (kwarantanna).
Tymczasem terminy sądowe na złożenie zażalenia czy apelacji formalnie biegną. Być może kiedy tekst ten ukaże się w gazecie, będzie już zapowiadana przez ministra Ziobrę ustawa o zawieszeniu biegu terminów procesowych, co oznacza, że termin rozpoczęty, np. dwa tygodnie na apelację, ulegnie zawieszeniu, a jeszcze nierozpoczęty zacznie biec po zakończeniu epidemii. Dla stron procesu maszyneria sądowa na ten czas się zatrzyma. Oczywiście są to terminy maksymalne, więc czynności procesowe, np. złożenie apelacji, mogą być wykonane szybciej, ale nie będzie przymusu.
Czytaj także: Jak uodpornić sądy w oczekiwaniu na postpandemiczne spory