Seksualne ekscesy z berlińskim murem

Nigdy dotąd nie widziałam takiej zbieraniny śmieci jak na 5. Biennale Sztuki w Berlinie. Nie było ani jednej pracy, która zapadałaby w pamięć. A jeżeli, to dlatego, że głupiej nie można! Dlaczego tak się dzieje?

Aktualizacja: 19.04.2008 13:21 Publikacja: 19.04.2008 05:15

Seksualne ekscesy z berlińskim murem

Foto: Rzeczpospolita

Berliński przegląd opatrzony został hasłem na tyle ezoterycznym, że dającym się interpretować na wiele sposobów. „Kiedy rzeczy nie rzucają cienia”. Czy chodzi o ciała przezroczyste? A może o twory niematerialne, czyli konceptualne? Prasa niemiecka, na ogół kibicująca awangardowym poszukiwaniom, nabrała wody w usta. Nie analizuje tytułu ani dzieł. Zamiast komentarzy publikowano wywiady z kuratorem biennale Adamem Szymczykiem. Wieszczka z Delf mogłaby u niego pobierać nauki – trudno o większe mętniactwo.

Szymczyk, na co dzień dyrektor Kunsthalle w Bazylei, wespół z Eleną Filipovic, niezależną kuratorką z Los Angeles, upichcili coś, co tworzy pozory przedsięwzięcia z rozmachem. Poszli na ilość: zajęli cztery galerie w Berlinie, w jednej zaproponowali pokazy rotacyjne; wystawy okrasili nocnymi „iwentami” w liczbie 63, czyli trwającymi przez całe biennale (oficjalne zakończenie przypada na 15 czerwca, lecz niektóre pokazy trwają dłużej).

Biada tym, którzy spróbują wycisnąć jakikolwiek sens z biennalowego bałaganu. Albo znaleźć kryteria decydujące o doborze eksponatów. Pewna młoda kuratorka z Wrocławia skonstatowała, że treścią biennale jest… sam Berlin. Pokazano obiekty nijakie, „nierzucające cienia”, żeby zwiedzający nie zaprzątał sobie nimi głowy i pomknął w miasto, do innych galerii pełnych prawdziwie wartościowej sztuki. W takim odczytaniu wydarzenia nie kryła się ironia. Przeciwnie, autorka wykazała się dobrą wolą. Chciała zrozumieć metodę w tym szaleństwie.

Przyglądałam się publiczności peregrynującej od jednego miejsca do następnego: to artyści i kuratorzy. Zwyczajnych widzów prawie nie było. Dominowali młodzi, ale oni też krzywili się na wystawy. Jedyne komplementy, które usłyszałam, dotyczyły… pokazu designu. Ale o tym potem.

Najśmieszniej było w Skulpturenparku, które to miejsce z parkiem nie ma nic wspólnego. Położona w centrum zdewastowana działka, przez którą przebiegał kiedyś mur berliński, wygląda jak skrawek ziemi zapomnianej przez Boga i ludzi. Gdzieniegdzie rachityczne krzaczory, koślawy parkan, resztki wyburzonej budowli. Gdzie ukryła się sztuka? Jest! Połamany rower i rozrzucone dokoła skórki pomarańczy. Podarta plandeka. Niczemu niesłużące rusztowanie. Barakowóz z kebabem, połatany namiot, prowizoryczna zagroda, po której wspina się dzieciarnia. Jak obóz dla uchodźców. Doprawdy uroczo.

Nagle wydało mi się, że oglądam remake filmu Bunuela „Dyskretny urok burżuazji”. Po wertepach dreptali zasobni, ubrani w markowe kreacje i drogie obuwie Niemcy oraz zagraniczni goście. Tworzyli z otoczeniem kontrast jak księżna Di przy głodujących Afrykańczykach. Nikomu ze zwiedzających nie drgnął żaden mięsień twarzy. Skoro z własnej woli dali się wpuścić w maliny, pomstowanie jest nietaktem.

W Skulpturenparku oglądałam film „Berlinmuren” norweskiego autora Larsa Laumanna. Projekcja odbywa się w obskurnym baraku. Sceneria idealnie przystająca do treści (jak wspomniałam, w tym miejscu przebiegała granica między NRD a RFN).

Rzecz traktuje o kobiecie ze Szwecji darzącej gorącym uczuciem berliński mur. Jej adoracja materializowała się pod postaciami makiet budowli – z lat zimnej wojny, gdy wieńczył ją drut kolczasty i z późniejszych, kiedy ścianę pokryły graffiti. Była zdania, że modelom należy się miejsce w muzeum, jak dziełom sztuki. Z tym jeszcze można się zgodzić. Ale u Szwedki występuje też rzadka seksualna dewiacja: ma, a raczej miała do muru stosunek erotyczny. Oświadczała mu się, widziała w nim swego męża i za osobistą tragedię uważała destrukcję ściany po zjednoczeniu Niemiec. Widzowie chichoczą, bo wyznanie miłości do ogrodzenia jest nieodparcie śmieszne. Cóż powiedzieć – walnięta. Zastanawia jednak, dlaczego adoratorka ściany stała się bohaterką filmu prezentowanego nie na zjeździe psychiatrów, lecz na imprezie plastycznej?

Otóż freaki są modne. Szajba stała się naszym chlebem powszednim. Normalny człowiek nie stanowi żadnej atrakcji. Artyści nie poszukują w świecie pozytywów, a w bliźnich – wartości. Wolą tropić odchyły od normy. Rozsmakowali się w szaleństwie. Grzebią w psychicznym piekle.

Żeby chociaż cokolwiek z tej wyprawy w inferno wynikało! Nic z tych rzeczy. Dziwność sama w sobie okazuje się godna uwagi i rejestracji.W Kunstwerke (po angielsku: KW for Contemporary Art) prezentowane są filmy, których bohaterem jest Cezary Bodzianowski. Jego zachowanie i powierzchowność mogą skłaniać do podejrzeń, że to również osobnik wymagający szczególnej troski. Potwierdzają to reakcje na jego performances. Weźmy na przykład akcję „Magnes”. Artysta pojawia się w centralnych miejscach Berlina z imitacją dużego magnesu-podkowy i usiłuje coś przyciągnąć. Co, nie wiadomo. Nie udaje mu się nawet zwrócić uwagi przechodniów dyskretnie omijających go wzrokiem. Podobny skutek osiąga, gdy usiłuje własnoręcznie „przesunąć” budynki. Nikt nie interweniuje. Przechodnie są nieświadomi, że mają do czynienia z oryginalnym artystą, ironistą i prześmiewcą. Biorą go za osobnika nieszkodliwie „odjechanego”. Niech sobie żyje, biedaczek.

Zbliżoną wymowę ma film Anny Molskiej, najmłodszej uczestniczki wydarzenia. Jej wideo opowiada historię absurdu. Ośmiu chłopa w waciakach i walonkach wyrusza ciągnikiem w plener. Znajdują błotnisty grunt pod lasem; wyłażą z pojazdu wraz ze sprzętem. Stawiają na ugorze trójkątne rusztowanie. Kładą podesty, włażą na nie i wykrzykują swoje imiona w siną dal. Good job! Zapewniam – to nie symulacja, praca została wykonana naprawdę. Pozostałość, czyli bezsensowną żelazną konstrukcję, można obejrzeć w Skulpturenparku. Niepozorna, stoi w chaszczach i tylko wtajemniczeni (tj. ci, którzy obejrzeli filmik Molskiej) na wyprzódki ją fotografują.

Co spowodowało powrót dadaizmu w dziewięćdziesiąt lat po narodzeniu się ruchu w zuryskim Cabaret Voltaire? Dlaczego po biennale rozpełzły się absurd, poczucie bezsensu i zagubienia? Bo trzydziestolatki – a oni dominują w przeglądzie – nie widzą sensu w życiu. Ich światopoglądem jest egocentryzm. Nie wierzą w wyższe wartości ani ideały i… śmiertelnie się nudzą. Wydaje im się, że cierpią. W sztuce przekłada się to na dzieła dotyczące własnego pępka i okolic. Albo na skamlenie o „straconym pokoleniu” w wydaniu generacji lat 70. i 80. Berlińska impreza jest właśnie manifestacją tego stanu ducha.

Jakież to klęski i przeciwności losu spotkały uczestniczących w przeglądzie artystów? Nawet jeśli urodzili się w krajach zniewolonych przez czerwony system, to już na studia zdawali jako przedstawiciele społeczeństw wolnych od politycznych ograniczeń. Zresztą widać to wyraźnie w biografiach. Zagraniczne studia, stypendia i granty są normą. Co więcej, twórcy urodzeni w „gorszych”, biedniejszych krajach czym prędzej opuścili ojczyznę i przenieśli się w zasobniejsze miejsca świata. Kilka przykładów z berlińskich konfrontacji: Patricia Esquivias, rocznik 1979, urodzona w Caracas, żyje i pracuje w Nowym Jorku; Haris Epaminoda, Cypryjka, lat 28, osiadła w Berlinie; Iranka Nairy Baghramian, urodzona w 1971 roku, mieszka w Berlinie; Ahmet Õgüt, 26-letni Turek bez przeszkód kursuje pomiędzy Amsterdamem a Stambułem. Nawiasem mówiąc, jego praca – wylane asfaltem piwniczne pomieszczenie w galerii KW, według Adama Szymczyka wyraz buntu przeciwko politycznym szykanom – jawi się jako parodia buntu. Najwygodniej protestować z bezpiecznej pozycji outsidera.Zdarzają się też kaprysy. Niektórzy chcą zakosztować mniej komfortowych warunków bytowych. Paola Pivi, Włoszka z Mediolanu (ur. 1971), przeniosła się do Anchorage na Alasce, a urodzony w Genewie Florin Tudor dobrowolnie skazał się na mieszkanie w rumuńskim Bukareszcie.

A nasi reprezentanci? Światowcy, bez kompleksów polskiej prowincji. Mistrz wszech dyscyplin Piotr Uklański podróżuje między Nowym Jorkiem a Warszawą, Paulina Ołowska zdecydowała się na Berlin, Goshka Macuga zadomowiła w Londynie. Kuratorom też gorzej się nie dzieje. Poza Adamem Szymczykiem i Joanną Mytkowską zagraniczną karierę robi Adam Budak, kurator Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Grazu, wybrany na jednego z trzech kuratorów tegorocznego przeglądu Manifesta 7. To kolejne biennale nastawione na młodą, międzynarodową sztukę. Za każdym razem odbywa się w innym mieście i kraju (tym razem wybór padł na włoskie Trentino i okolice). Trwa ponad sto dni, od połowy lipca do listopada, a wystawy zlokalizowane są w kilku punktach. Włoski show będzie wymagał pokonania aż 150 kilometrów. Trasa nie dla pieszych.

Pramatką gigantycznych międzynarodowych przeglądów jest, jak wiadomo, biennale weneckie, założone w 1895 roku. Kassel i jego dokumenta powstały pół wieku później. Do lat 90. światowe przeglądy rozmnażały się powoli, rzec można – z rozmysłem. Ale od kiedy sztuka współczesna zaczęła przynosić większe zyski, machina ruszyła w przyspieszonym tempie. Gdy zaś zaczęły padać rekordy cenowe, przewyższające kwoty osiągane przez sztukę dawną, nad światem pękła biennalowa bania. Dziś trudno już zliczyć, w ilu punktach globu odbywają się artystyczne konfrontacje, jako że z każdym rokiem ich przybywa. Przesądza o tym istniejący w danym kraju czy mieście kapitał – lub kapitał, którego jeszcze nie ma, lecz jest nadzieja, że impreza go przyciągnie.

Z założenia przedsięwzięcia różnią się między sobą. Nie tylko scenerią i warunkami – również odmienne są koncepcje i charakter. Jednak to tylko pozór. W istocie tworzą jedną wspólną sieć. Steruje nimi ten sam organizator: imperium sztuki. Lub, jak kto woli, rynek. Ciało ponadnarodowe, zachłanne i niedopuszczające dywersyfikacji.

Rezultat? Przeglądy działają na zasadzie naczyń połączonych. Przetacza się przez nie mniej więcej ta sama grupa twórców, aktualnie uważanych za topowych lub rokujących zdobycie eksponowanej pozycji. Przepływa ten sam strumień kuratorów przyjmujących zlecenia to tu, to tam. Nieważne gdzie, bo w globalnej wiosce wystarczy znać język angielski i jest się u siebie.W rezultacie wszędzie wprowadzane są podobne atrakcje, zbliżone „odświeżające” koncepcje. Rzecz jasna już przy drugim podejściu nowość przeobraża się w modę. I tak w ostatnich miesiącach upowszechniły się: wymieszanie nowej sztuki z dawną, klasyczną; łączenie twórczości i natury; okupowanie „nieartystycznych” miejsc.

W kategorii „szok” trudno będzie przebić ubiegłoroczne rzeźbiarskie konfrontacje w Münster („Skulpturproject”), podczas których jeden z pokazów ulokowano w publicznych toaletach.

Obecnym berlińskim „wynalazkiem” jest Schinkel Pavillon – miejsce eleganckie, przy głównym, czyli trakcie Unter den Linden. Innowacja – to artyści uczestniczący w biennale w roli kuratorów wystaw rotacyjnych, pięciokrotnie zmienianych przez czas trwania imprezy.

Małe pomieszczenie w skrzydle XIX-wiecznego budynku, tuż przy operze, nie jest trudne do zagospodarowania. Jednak nikt nie spodziewał się, że pierwsza odsłona w pawilonie Schinkla okaże się tak udana. W nieformalnym berlińskim rankingu wystawa „Lampa w zegarze” (niestety, zgodnie z planem zlikwidowana 6 kwietnia) została uznana za najlepszą, najciekawszą i… najbardziej pobudzającą twórczo. Cóż to takiego było? Znakomite, postmodernistyczne z ducha lustra i przedmioty (m. in. genialna ruchoma półka na książki) zaprojektowane przez Janette Laverriere, 99-letnią Belgijkę mieszkającą w Paryżu, wybrała i zaaranżowała Nairy Baghramian, Iranka młodsza o trzy pokolenia. Zwierciadła o nietypowych kształtach zawisły na ścianach barwy wody morskiej, kontrastujących z fioletową podłogą i srebrnym progiem. Było to jedyne estetycznie poruszające dzieło, pozwalające wierzyć, że autor posiadł wysokie kwalifikacje oraz że dysponuje unikalnym talentem.

Obecnie u Schinkla trwa drugi akt przedstawienia. Tym razem komiksowe rysunki Norwega ukrywającego się pod pseudonimem Pushwagner (ur. 1940) przedstawia jego rodak Lars Laumann, ten od filmu o kobiecie kochającej inaczej berliński mur. Pushwagner, 68-letni komiksiarz, ma podwójny benefis – bierze też udział w biennale, w części eksponowanej w Kunstwerke. Jest nestorem, a zarazem odkryciem. Przedstawił sceny z życia przeciętnych mieszkańców szablonowego miasta. Jego wizja świata była obsesyjna, niemal schizofreniczna. Natłok identycznych twarzy, spojrzeń, samochodowych masek. Te same elementy, zmultiplikowane do zmęczenia wzroku. Ale, co tu gadać, facet ma styl, koncepcję i potrafi rysować. Po nim w przyoperowym pawilonie pojawią się prace Ettore Sottsassa, zmarego kilka miesięcy temu mistrza włoskiego designu. Nie trzeba go reklamować. To gwiazdor, adorowany i podziwiany od dziesięcioleci. Jego półka na książki „Carlton” z 1981 roku stała się sztandarowym dziełem wczesnego postmodernizmu. A przenośna maszyna do pisania Valentine dla firmy Olivetti z 1969 roku to po prostu górny poziom projektanckiej klasyki.Proszę zauważyć: przedstawiciele tzw. sztuki czystej, przez lata uchodzącej za najwyższy i najbardziej elitarny gatunek plastyczny, wybierają mistrzów z dziedziny użytkowej, czyli „gorszej”, usługowej. Paradoks? Nie, znamię czasów. Artyści wprawdzie demonstrują utratę wiary w dzieło i sens kreacji, ale za czymś takim tęsknią. Nie szanują tego, co robią, jako że nie poważają odbiorców. Jednak podświadomie czy świadomie, we własnym dobrze pojętym interesie, nie godzą się na upadek prestiżu sztuki. A to możliwe tylko wówczas, gdy twórcy będą się wyróżniać od reszty społeczeństwa ponadprzeciętnymi umiejętnościami.

Dlatego zaciera się granica między dyscyplinami; z tych powodów galerie stanęły otworem przed wzornictwem, architekturą, modą. Wyobraźnia, kreatywność, manualne zdolności i kunszt wykonawczy nie straciły na wartości. Przeciwnie.

Akurat na czas biennale trafiła do Berlina podróżująca wystawa „Muzeów XXI wieku”. Umieszczona w Pergamonie (tam gdzie zgromadzone są największe skarby starożytności) ma frekwencję nie mniejszą niż Szymczykowy przegląd. Na świecie w ostatnich kilkunastu latach powstało prawie 30 świątyń sztuki dotowanych z państwowych kas. Prezentowane są ich makiety, plany, zdjęcia, wizualizacje. Wspaniałe! Projekty autorstwa topowych mistrzów m.in. Franka O. Gehry’ego, Jeana Nouvela, Renzo Piano, Daniela Libeskinda, Zahy Hadid i mniej znanych, lecz nie gorszych autorów, każą zastanowić się, gdzie przebiega granica między sztuką a architekturą. I po co tak piękne konstrukcje „szpecić” nieciekawymi tworami artystów.

Nie tylko budynki dostarczają dziś estetycznych przeżyć. Funkcje demiurgów przejęli projektanci. Robią, co mogą, żeby ich prace upodobniły się do dzieł sztuki niezależnej. Nie dbają o utylitaryzm lampy, szafki, zegara czy sukienki, lecz skupiają się na nastroju ewokowanym przez przedmioty; na tym, jak działają na emocje. Stąd wzornicze pomysły wykraczające daleko poza praktycyzm, a bliskie sztuce wysokiej, cokolwiek to znaczy.

Artyści nie poszukują w świecie pozytywów, a w bliźnich – wartości. Wolą tropić odchyły od normy.

Zresztą o randze markowego designu wymownie świadczą ceny. To nie tylko marketing, jak sądzą niektórzy, napędza koniunkturę, lecz potrzeba obcowania z pięknym, oryginalnym przedmiotem. Moim ulubionym miejscem w Berlinie jest designerski kombinat o nazwie Stilwerk, z zachwycająco urządzonymi wnętrzami, dostarczającymi oczom przyjemności.

Pewnie że często dochodzi do niezdrowych przechyłów. Adoracja przedmiotów ogłupia, stępia wrażliwość. To jednak efekt, że król – czyli sztuka czysta – chodzi nagi. Krytycy starają się jakoś ten nieelegancki stan wyjaśnić i uzasadnić, lecz publiczność wie swoje. Jest żądna arcydzieł, powalającego na kolana mistrzostwa. W skrytości ducha marzą też o nich sami artyści. Ale nie mają czasu…

Mamy rocznicę największej obyczajowej rewolucji – młodzieżowej wiosny 1968 roku. W buncie przeciwko tradycji, konwenansom i konsumpcji artyści mieli wielki udział. W sztukach plastycznych konsekwencją rewolty był konceptualizm, minimalizm, performance i inne kierunki „niekomercyjne”. Jak się okazało, zdolny marszand potrafi sprzedać wszystko, nawet myśl.W efekcie uformowała się grupka fantastycznie zarabiających konceptualistów, dziś klasyków kierunku. Oczywiście na Zachodzie. W krajach soc-bloku rynek sztuki nie istniał, więc twórcy dokonań efemerycznych oraz materialnie bezwartościowych tym bardziej nie mieli szans.

Przypominam te oczywistości po to, żeby uświadomić różnicę pomiędzy konceptualizmem sprzed 40, 30 lat a tym, co się dzieje obecnie. Obecna prowizorka i bylejakość, które zapanowały w sztukach wizualnych, są wynikiem finansowej presji determinującej poczynania twórców.Kiedyś artyści godzili się na niedostatek, rekompensatę znajdując w innych przywilejach. Dotyczyło to nie tylko państw komunistycznych.Teraz być biednym artystą oznacza być głupcem, naiwniakiem, pechowcem. Słowem, palantem niewartym zainteresowania. Media orientują się w rynkowej grze, śledzą wyniki rankingów i aukcji. Nie ma cię w pierwszej setce – nie istniejesz. Jednak jeśli twórcy uda się załapać na cenioną galerię i prestiżowe przeglądy, ma byt zapewniony.

Nigdy dotąd rynek sztuki nie obracał tak wielkimi sumami; nigdy żyjący twórcy nie osiągali tak wysokich zarobków. Uchodzący za potentata w swej epoce Rubens nie mógłby się równać z Picassem, ten zaś z Damienem Hirstem.

Coraz częściej decydującym argumentem przy ocenie dokonań artysty staje się jego wartość rynkowa, nie zaś ranga dzieł. Każda bzdura firmowana znanym nazwiskiem zyskuje wartość. Jak w tej sytuacji wymagać od artystów, żeby zachowali niewinność i niezależność? Jak domagać się wieloletniego doskonalenia dzieł? Szlifowania warsztatu, precyzowania koncepcji?

Proszę mnie nie pytać, jakie jest wyjście z tej pułapki. Jedno jest pewne – głos krytyki nie ma znaczenia. Liczy się pieniądz. Jeśli stoi za twórcą, ten może być pewny pozycji.

Rzeźba
Ai Weiwei w Parku Rzeźby na Bródnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Rzeźba
Ponad dwadzieścia XVIII-wiecznych rzeźb. To wszystko do zobaczenia na Wawelu
Rzeźba
Lwowska rzeźba rokokowa: arcydzieła z muzeów Ukrainy na Wawelu
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl