To wciąż działa na tłumy. Przekonałam się w Wiedniu, gdzie hitem jesiennego sezonu jest wielka wystawa van Gogha „Rysowane obrazy”. W Albertinie 140 prac wypożyczonych z wielu muzeów świata, w tym 51 obrazów.
Nie po raz pierwszy oglądałam prace Vincenta w oryginale. Ale tym razem odniosłam wrażenie, że los ponownie sobie z niego zadrwił. Stał się „ikoną” popkultury. Przed wejściem do muzeum długa kolejka, na godzinę stania. Zwiedzanie w tłoku. Międzynarodowa publiczność w wiekowym przekroju od niemowlęcia po – na oko – dziewięćdziesiątkę. Jednak mało kto tak naprawdę ogląda dzieła. Jedni tkwią w bałwochwalczym zachwycie; inni, a raczej inne, poprawiają fryzury w szybach chroniących prace. Może podziwiają siebie na wystawie?
Wniosek: zobaczyć Vincenta, to must-see „kulturalnego” człowieka. Ciekawe, kto zwrócił uwagę na ideę pokazu w Albertinie – bo nie jest to kolejna retrospektywa artysty, który sobie obciął ucho. Otóż organizatorzy wystawy zatytułowanej „Rysowane obrazy” starali się podkreślić współzależność pomiędzy eksperymentem kolorystycznym a doświadczeniami rysunkowymi w twórczości wielkiego Holendra.
Jego dorobku nie da się oddzielić od biografii. Toteż eksponowany materiał prowadzi chronologicznie przez kolejne miejscowości, w których się zatrzymywał; przez następujące po sobie etapy twórcze. Od inspiracji malarstwem holenderskim XVII w. i realizmem Milleta, poprzez zauroczenie impresjonizmem i grafiką japońską, aż do malarskiego i emocjonalnego crescenda: ostatnie 70 dni życia, w ciągu których stworzył 70 ostatnich obrazów i 60 rysunków.
Oto finał biografii służącej za kanwę filmów i romansideł. Ich bohater przeżył 37 lat (1853 – 1890). Urodzony w Holandii syn pastora. Samouk, ledwo liznął akademickiej edukacji. Po skończeniu szkoły pracował w galerii w Hadze, potem został kaznodzieją, podjął studia teologiczne. W 1880 postanowił zostać artystą. Dziesięć lat później zmarł śmiercią samobójczą (cierpiał na psychozę depresyjno-maniakalną).