Trzy lata studiował na Akademii Sztuk Pięknych, ale porzucił ją dla łódzkiej Filmówki. Do malarstwa nie wrócił, chociaż w jego filmach nie brakuje odwołań do różnych dzieł: w „Brzezinie" – do obrazów Malczewskiego, w „Dantonie" – do Davida, w „Tataraku" – do Hoppera.
Z ołówkiem nie rozstaje się nigdy. Używa go jak inni aparatu fotograficznego. Szkicuje pomysły do filmów i spektakli teatralnych, portrety napotkanych osób i zapamiętane widoki z podróży. Niekiedy pozwalał szerszej publiczności spojrzeć na wybrane rysunki i obrazy, jak na wystawie „Andrzej Wajda. Autoportret" w 1989 w Radomiu. Nigdy jednak tak przekrojowo, na dodatek z własnym komentarzem.
Świat przychodzi do mnie przez oczy – mówi Wajda. Najciekawsze prace to projekty filmów i teatralnych inscenizacji. Nie są to szczegółowe opisy kostiumów czy dekoracji ani „storyboardy" – obrazkowe scenopisy typowe dla dużych produkcji filmowych. Ale zapisy pomysłów pomagające reżyserowi określić właściwy kierunek poszukiwań. Z reguły Wajda nie ujawnia ich tym, z którymi pracuje, bo, jak twierdzi, ostateczne rozwiązania są dziełem wspólnej improwizacji, jak scena z płonącymi kieliszkami czy śmierć Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie".
Nieraz zresztą odstępował od pierwotnego pomysłu. „Wesele" wystawiał w teatrze czterokrotnie, a także przeniósł na ekran, ale nigdy nie wykorzystał usytuowania akcji wśród ruchomych parawanów, jak to przedstawił na jednym z rysunków. Realizując „Zbrodnię i karę", szkicował w Petersburgu szczegóły zaułków, w których rozgrywa się powieść Dostojewskiego, jednak nie po to, by je odwzorować na scenie. Chciał uchwycić klimat miejsc i zrozumieć, jak żył Raskolnikow, co pchnęło go do zbrodni. Jedynie szkice planów do „Kroniki wypadków miłosnych" przeniósł wiernie, ale dlatego, że w połowie lat 80. nie można było kręcić filmu w Wilnie, rodzinnym mieście Tadeusza Konwickiego. Trzeba było znaleźć zastępcze plenery w Polsce – w Starej Miłosnej, Przemyślu, Drohiczynie.