Epitafium dla chwilowego radykała

Polityk może zmieniać poglądy. Jeśli jednak Donald Tusk tak radykalnie zmienił poglądy w ciągu dwóch lat, trudno nie pytać, co jest tego przyczyną – zastanawia się filozof społeczny Zdzisław Krasnodębski.

Aktualizacja: 08.01.2008 14:18 Publikacja: 08.01.2008 04:02

Epitafium dla chwilowego radykała

Foto: Rzeczpospolita

Gdy dwa lata temu zapytano pewnego wybitnego polskiego polityka, czy czuje się skrajnym radykałem, odparował: „Czasem radykalizm poglądów jest cnotą. Na przykład rozumiany jako stanowcza determinacja, by zidentyfikować źródła zła i wyeliminować je z życia politycznego. Wobec oczywistej niesprawiedliwości, kłamstwa i nieuczciwości trzeba być radykałem, a nie człowiekiem kompromisu”.

Radykalizm – dodał – jest na przykład potrzebny „w konfrontacji ze światem przestępczym i nieudolnością wymiaru sprawiedliwości”. Był to polityk, który uznał, że należy szeroko otworzyć archiwa SB, by się wreszcie uporać z dziedzictwem komunizmu: „Kiedy w latach 80. mówiłem o potrzebie przywrócenia własności prywatnej i wolnego rynku, też nazywano mnie radykałem. Teraz znowu to słyszę, bo zgłosiliśmy postulat, by otworzyć teczki i udostępnić wiedzę o tym, co się działo w Polsce przez ostatnich 20 – 30 lat. Ujawnienie prawdy dla niektórych zawsze będzie żądaniem radykalnym (...) Ci, którzy obawiają się ujawnienia prawdy z przeszłości, zawsze przedstawiają zwolenników otwarcia archiwów jako niebezpiecznych radykałów i osoby niespełna rozumu. A my przecież proponujemy rozwiązanie, które nie jest niczym szczególnym. Chcemy tylko, aby dostęp do archiwów był znacznie szerszy, żeby nie był przywilejem wybranej kasty. Po to między innymi, żeby historią nie grali politycy, a szczególnie byli esbecy”.

Polityk ten ostro krytykował elity, szczególnie warszawskie „towarzystwo” i jego dążenie do sprawowania realnej władzy w Polsce, władzy zachowawczej, uniemożliwiającej właściwy rozwój Polski: „Kilka wpływowych osób wystraszyło się, że (...) w polskiej polityce pozostaną siły, które są mało wrażliwe na opinie warszawskiego salonu. A salon nie chce stracić wpływu na to, co się w Polsce dzieje, o czym się mówi, co wypada, a co nie”.

I wskazywał, że za hasłem obrony III RP kryje się chęć obrony pozostałości po komunizmie: „Dzisiaj wśród obrońców III RP w jednym szeregu znajduję Józefa Oleksego, Leszka Millera oraz Tadeusza Mazowieckiego i Władysława Frasyniuka. Nie mam pojęcia, co w tym towarzystwie robi Mazowiecki i Frasyniuk. Jestem przekonany, że ten tężejący szereg obrońców III RP to legion tych, którzy chcą bronić resztek PRL”.

Dostrzegał negatywne strony historycznego kompromisu zawartego przy Okrągłym Stole: „Ten układ przyniósł w sposób bezkrwawy pożyteczne zmiany w Polsce, ale wystarczy trochę trzeźwej perspektywy, aby zauważyć, że dla ludzi oddających wtedy władzę najważniejsze było zagwarantowanie własnych interesów i własnego bezpieczeństwa. Taką gwarancją miał być szantaż lustracyjny. Jest prawdopodobne, że masowe werbunki konfidentów w latach 1987 – 1988 miały właśnie taki cel”.

To cytaty z wywiadu przeprowadzonego z owym politykiem przez Joannę Lichocką dla „Faktu” 2 marca 2005 r. W innym, wcześniejszym tekście opublikowanym w tej samej gazecie polityk ten pisał: „Chylę czoło przed tymi, którzy już dawno potrafili dostrzec zagrożenie ze strony byłych służb specjalnych. Ja go nie widziałem na początku lat 90. Tymczasem dawni funkcjonariusze tych służb świetnie zadomowili się w służbach dzisiejszych, a także w mafii, mediach oraz biznesie i polityce. Także tu trzeba zadziałać stanowczo” („Fakt” 26 kwietnia 2004).

Kim był ten polityk? Nie, to nie Antoni Macierewicz, to nie Jarosław Kaczyński i nie Jan Rokita. To Donald Tusk, obecny premier RP. Wtedy nie głosił jeszcze – lub już nie – powszechnej miłości. Przypominam o tym, bo pamięć polskiego społeczeństwa jest zadziwiająco krótka. Oczywiście polityk może zmieniać poglądy. Jeśli się jednak zmienia tak radykalnie w ciągu dwóch lat, trudno nie pytać, co jest tego przyczyną.

Czy w ciągu ostatnich dwóch lat problemy, o których mówił, zostały rozwiązane? Czy tamte diagnozy przestały być prawdziwe z chwilą, gdy PiS przejął władzę? Czy konferencje ministra Ziobry, odrolnienie działki na Mazurach, sprawa arcybiskupa Wielgusa, rozwiązanie WSI, zaciekły opór wielu środowisk przeciw lustracji, zatrzymanie działaczy piłkarskich i urzędników Ministerstwa Finansów oraz samobójstwo Barbary Blidy sfalsyfikowały tamte oceny?

A może Donald Tusk nigdy nie brał ich zupełnie poważnie? Co zatem Tusk traktuje poważnie, jakie cele stawia przed sobą? Wtedy sądził na przykład, że „uzdrowienie życia publicznego to sprawa absolutnie podstawowa (…) Skończyć się musi bezkarność urzędników. W niektórych krajach wobec urzędników państwowych nie stosuje się zasady domniemania niewinności. W razie podejrzenia to oni muszą udowadniać brak swojej winy. To znacznie ułatwia walkę z korupcją” („Fakt” z 26 kwietnia 2004 r.).

Żaden z dawnych projektów Platformy – większościowa ordynacja, likwidacja Senatu, zmniejszenie liczby posłów w Sejmie – nie jest już jej sztandarowym projektem. Co więc w zamian proponuje? Konia z rzędem temu, kto potrafi to powiedzieć. PO sprawia wrażenie, jakby dopiero po wyborach, zaczęła się zastanawiać, co zamierza zrobić. Kto z nas pamięta, o czym premier Tusk mówił w swoim trzygodzinnym przemówieniu? Nawet o budowie „drugiej Irlandii” rząd już milczy i nic dziwnego, skoro PO nigdy nie objawiła głębszej wiedzy o tym, jak Irlandia osiągnęła swój sukces, i nie pokazała, co z doświadczenia Irlandii można by powtórzyć w Polsce.

PO zajęła się po dojściu do władzy zmianami personalnymi, które nie są oczywiście „zawłaszczeniem państwa”, lecz jego „oczyszczaniem”. Głównie troszczy się o służby specjalne, a jedyny konkretny plan dotyczący służby zdrowia jak dotąd zgłosiła jeszcze przed wyborami Beata Sawicka. W polityce zagranicznej widać raczej zwrot ku Rosji niż poprawę naszej pozycji na Zachodzie.

Wśród członków nowego rządu wybijają się minister Ćwiąkalski, który konsekwentnie sygnalizuje, że czas restrykcyjnej polityki karnej się skończył, co widać między innymi po sposobie potraktowania jego dawnego klienta Ryszarda Krauzego, oraz minister Julia Pitera, która wykonywała najlepiej jak potrafiła zlecenie na Mariusza Kamińskiego. Mimo tych starań nie udało się potwierdzić licznych zarzutów, którymi szermowano przed wyborami (CBA miała być przecież jak Securitate i Stasi), co dałoby wiarygodny pretekst do odwołania Kamińskiego ze stanowiska. Jedynym argumentem, jakim usiłuje nas się przekonać, jest to, że obecny szef CBA jest kontrowersyjny. A nowym szefem – w ramach depolityzacji służb – miałaby zgodnie z życzeniem premiera zostać właśnie niekontrowersyjna Julia Pitera. Prawdziwym rzecznikiem rządu jest równie niekontrowersyjny Stefan Niesiołowski, który skutecznie równoważy retorykę miłości swą chyba, niestety, nieuleczalną koprolalią.

Mimo to poparcie dla nowego rządu jest wysokie. Media, które wyniki wyborów 2005 roku powitały bezprzykładną agresją, tylko markują krytykę, ożywiając się wtedy, gdy idzie o PiS. Popularność nowego rządu pokazuje, jak łatwo jest w Polsce grać na pozytywnych nastrojach i że PiS nie wykorzystało swych szans w tym względzie.

Rząd PO troszczy się głównie o służby specjalne, a jedyny konkretny plan dotyczący służby zdrowia jak dotąd zgłosiła jeszcze przed wyborami Beata Sawicka

Społeczeństwo było znużone konfliktami, niestety, po części bezproduktywnymi, i ostrą retoryką, za którą nie zawsze szły czyny. Z ulgą też przyjęło zniknięcie pewnych polityków z życia publicznego.

Na bardziej trwałe poparcie PO może jednak liczyć głównie wśród tych, którzy przez ostatnie dwa lata żyli w strachu, że ktoś wreszcie sprawdzi ich przeszłość, pochodzenie majątku oraz tych, którzy czuli się odsunięci na dalszy plan, zdjęci ze świecznika, na którym chcieliby świecić swym przyrodzonym blaskiem. Uwłaszczonej nomenklaturze postkomunistycznej i postsolidarnościowej nie potrzeba już SLD i LiD – schyłek pokomunistycznych partii jest więc nieuchronny, chyba że dokonają nieoczekiwanej transformacji.

Pojawiła się teza, że wracamy do normalności, że wszystkie istotne problemy Polski zostały rozwiązane, że trzeba już tylko sprawnie administrować krajem. Wystarczy jednak rozejrzeć się wkoło, żeby stwierdzić, że już same zadania administracyjne są tak wielkie, że o „normalności” nie może być mowy. Każdy, kto zetknął się z instytucjami polskiego państwa wie, że nie odpowiadają one nowoczesnym standardom i że np. budżet jest ciągle konstruowany według peerelowskiej matrycy. Każdy, kto wsiada do pociągu w Berlinie i wysiada na dworcu w Poznaniu, czuje, że znajduje się w innej strefie cywilizacyjnej – i żadne Schengen tego nie zmieni.

To, że jeden z niedawnych mieszkańców Poznania jest właścicielem własnego samolotu i że od Pniew do Konina można przejechać najdroższą autostradą w Europie (na odcinku niespełna 200-kilometrowym trzeba płacić trzykrotnie), jest jeszcze jednym potwierdzeniem tego cywilizacyjnego uskoku. Gdy mieszka się w Warszawie, gdy obraca się w wśród ludzi sukcesu, łatwo zapomnieć o polskim „interiorze” i jego problemach.

Mimo niewątpliwych osiągnięć dystans dzielący Polskę od krajów rozwiniętych się nie zmniejsza, do tego nie wystarczą dwa wyjątkowo pomyślne lata. Zmniejszył się natomiast dystans między życiem elity a elitami Zachodu. Autor świetnej książki o zacofanych krajach Europy międzywojennej Derek H. Aldcroft (Europe’s Third World, The European Periphery in the Interwar Period, Aldershot 2006), zauważył, że w tamtych czasach w strategiach modernizacyjnych chodziło nie o wyrównywanie różnic między warstwami peryferyjnych społeczeństw, lecz o „transfer dochodów od biednych do elit, żeby elity mogły uzyskać środki do naśladowania stylu życia swoich odpowiedników na Zachodzie, tak jak robią to przez ostatnie pół wieku postkolonialni liderzy w Afryce”. Lokalne elity – jak pisze wybitny węgierski politolog Andrew Janos – dokonywały „zamiany prywatnych potrzeb w politykę publiczną”.

Niestety, podobnie było po 1989 roku. I właśnie dlatego warunkiem rozwoju ekonomicznego Polski są i będą głębokie przemiany polityczne odwracające tę logikę „prywatnych potrzeb”, wyznaczających politykę państwa, zmiana mentalności elit i ich częściowa wymiana, odblokowanie możliwości awansu, uporanie się ze spadkiem komunistycznej przeszłości, umocnienie suwerenności politycznej i kulturowej. Ci, którzy liczą na koniec polityki i zastąpienie jej zarządzaniem, powtarzają stary marksistowski topos. Tymczasem Polska stoi przed zasadniczym wyzwaniem politycznym i kulturowym, także zewnętrznym.

Jak pisał Janos w książce wydanej nie przez Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu (jakby mógłby przypuszczać wykształciuch czerpiący swą wiedzę z „Niezbędnika inteligenta” tygodnika „Polityka”), lecz przez Stanford University Press: „Różnice między dawną (sowiecką) i nową (zachodnią) hegemonią są, oczywiście, zasadnicze, ale dostrzegając różnice między tymi dwoma międzynarodowymi reżimami, obserwator nie może zignorować pewnych elementów ciągłości. Przede wszystkim musimy pamiętać, że tranzycja nie oznacza przejścia od hierachii do równości, lecz od jednej formy hierarchii do innej. Nie ma wątpliwości, kto wiedzie prym w dzisiejszej Europie Środkowo-Wschodniej lub (...) kto jest „misjonarzem”, a kto „lokalnym dzikusem”, którego czeka konwersja do uniwersalistycznego kanonu (...) Komunizm zamierzał wykreować „nowego człowieka”, natomiast misjonarze nowego uniwersalizmu chcą wykreować nowe liberalne osobowości wyposażone w supranarodowe sentymenty nowego wieku i wyzwolone z tradycyjnej społecznej etyki i rozmaitych tabu” (Andrew C. Janos, East Central Europe in the Modern World. The Politics of Borderlands for Pre- to Postcommunism, Stanford 2000).

Część „lokalnych dzikusów” emigruje, zasilając metropolie w niezbędną siłę roboczą – na budowach, w usługach gastronomicznych, seksualnych, hotelarskich i pielęgnacyjnych (oblicza się, że w tej ostatniej branży pracuje w Niemczech nielegalnie ok. 100 tys. osób, w większości z Polski). To oni głosowali na PO, by nie dokuczano im cytatami z prasy bulwarowej o kartoflach i teletubisiach. Większość zaś tubylczej elity wie, że łatwiej i korzystniej jest ulegać trendom płynącym z metropolii, niż się im przeciwstawiać – liczy na polityczne i finansowe nagrody za lojalność i poparcie w utrzymaniu władzy.

Niestety, powrót „normalności” pod egidą oczyszczonej z niepokornych polityków PO, z przywódcą, który zapomniał o swej politycznej odwadze sprzed dwóch lat, może oznaczać rezygnację – miejmy nadzieję, że tylko chwilową – z ambitnego projektu wydobycia się Polski z peryferyjności.

Autor jest profesorem socjologii i filozofem społecznym związanym z Uniwersytetem w Bremie oraz Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”

Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości