Prezydent Obama chce ograniczyć potęgę banków i odebrać im prawo do ryzykownych transakcji giełdowych. Szczytna idea. Podatnicy nie będą już więcej zakładnikami wielkich instytucji finansowych. Na 8 tysięcy banków w Ameryce cztery kontrolują dziś 35 proc. wszystkich depozytów. Bankructwo dwóch z nich mogłoby powalić gospodarkę kraju. Jeżeli uda się zreformować banki w Nowym Jorku, to za nimi pójdzie reszta świata. Byłoby to spore zwycięstwo dla wolnego rynku i bezpieczeństwa pieniędzy publicznych.
Propozycja Obamy była zarówno przełomowa, jak i zaskakująca. Dotychczasowa polityka demokratycznego rządu jedynie wzmacniała bankowych monopolistów. Słabe instytucje zmuszano do łączenia się z mocnymi, żeby chronić wyborców przed zalewem złych informacji o bankructwach. Za fuzjami szło finansowe wspomaganie z budżetu państwa i większe uzależnienie polityczne od superbanków.
Bank of America, JPMorgan Chase, Citigroup, Goldman Sachs nie przyjęły regulacji Obamy dobrze. Burza medialna będzie nam towarzyszyć jeszcze dobrych kilka miesięcy.
Ale prawdziwy niepokój budzi atmosfera, w jakiej Obama anonsuje swoje reformy. Notowania prezydenta według ostatnich sondaży CBS spadły do 46 proc. Demokraci obawiają się jesiennych wyborów parlamentarnych i potrzebują spektakularnej akcji pod publiczkę. Reforma sprzedawana jest jako cios zadany grubym rybom. Prezesom z grubymi portfelami. Za reformami mają pójść specjalne podatki od nadmiernych premii bankierów. Podobne do tych, które wprowadzili już Brytyjczycy.
Istnieje niebezpieczeństwo, że zjawisko globalizacji obejmie nie tylko reformy instytucji finansowych, ale też populistyczną kampanię przeciwko bogatym. Jakże na czasie jest niepokój sobotniej „Gazety Wyborczej”, że polskim menedżerom jest za dobrze. Zarabiają kilkanaście razy więcej niż ich pracownicy i więcej niż ich koledzy na Zachodzie, jeżeli porównać ich dochody do kosztów utrzymania.