Instytucje finansowe wydały krocie, by nas przekonać do wyboru tego "lepszego" funduszu emerytalnego. Straszono nas staruszkiem, który zamiast zjeżdżać gdzieś w Alpach na nartach, obsypywany był przez starą żonę puchem z poduszki w zaciszu swojego małego mieszkania w bloku, a plejada aktorskich gwiazd – od Zbigniewa Zamachowskiego do Bogusława Lindy – mamiła nas nowym kosmicznym życiem, jeśli zdecydujemy się na "ten odpowiedni" II filar.
Dziś już wiemy, że autorzy reformy naszą starość sprzedali tanio i popełnili przy tym sporo błędów. Tanio, bo poza początkowymi kosztami promocji nie zmuszono funduszy emerytalnych, aby sfinansowały długoterminową edukację Polaków i uświadomiły nam, co trzeba zrobić, by liczyć na porządną emeryturę. Dopiero gdy przyszło do pierwszych wypłat z II filara, nagle zdaliśmy sobie sprawę, że po skończeniu zawodowej kariery nie tylko kawioru jeść nie będziemy, ale że stać nas będzie najwyżej na kaszankę.
Największym jednak zaniedbaniem autorów reformy było to, iż nie policzyli, jakie będą konsekwencje zmian w systemie emerytalnym dla finansów państwa. Nie przewidziano, że przy obecnym kształcie II filara za 30 lat zobowiązania państwa wobec otwartych funduszy emerytalnych będą stanowiły nie 15 proc. długu publicznego, ale grubo powyżej 50 proc.
Obecny rząd poszedł po rozum do głowy i w końcu usiłuje ratować sytuację. Inna sprawa, jak się do tego zabiera. Często mieszają mu się słuszne postulaty z politycznymi kalkulacjami, a z ministerialnych sporów między Jolantą Fedak i Michałem Bonim niewiele wynika. Trudno też ocenić, czemu miało służyć publiczne zruganie szefów funduszy emerytalnych przez premiera – bo wygląda na to, że jedynie zdobyciu paru procent społecznego poparcia. Handel starością wciąż więc w Polsce trwa.