Wirtualny Dziki Zachód

Dawno, dawno temu, kiedy przez świat przewalała się fala bezmyślnego zachwytu, że Internet raz na zawsze przyniesie ludziom całkowitą i nieskrępowaną wolność słowa i w ogóle wszystkiego, ja pozwoliłem sobie krakać.

Aktualizacja: 04.02.2012 12:44 Publikacja: 04.02.2012 12:40

Subotnik Ziemkiewicza

Guzik tam, pisałem wtedy, podobnie się ludziom wydawało, gdy wynaleziono druk, i proszę ? okazało się, że można książki palić, razem z drukarniami i drukarzami, można cenzurować, można poddać kontroli jakiegoś politbiura, który je wypełni od deski do deski propagandowymi kłamstwami... I z Internetem można tak samo. A jeśli się komuś dziś (to znaczy paręnaście lat temu) wydaje, że nie można, to tylko dlatego że na razie się nikomu za Internet wziąć nie chciało. Ten tekst był przedrukowany w zbiorku „Frajerzy" i kto ciekaw może go tam znaleźć.

Tak więc ACTA wcale mnie nie dziwi. Także i to, że regulacje umożliwiające wielkim koncernom odgrywanie roli „światowego żandarma" cyberprzestrzeni usiłuje się wprowadzić chyłkiem, podpięte do umowy handlowej, dotyczącej zasadniczo zupełnie czego innego. Możnowładcy świata, w którym demokracja jest już tylko pozorem (jak pozorem była republika rzymska za Cezarów) nie zamierzają na dłuższą metę tolerować wirtualnych dzikich pól. Jakieś cyber-Sherwood, gdzie będzie się skryje paru Robin Hoodów ery cyfrowej, to jeszcze tak. Ale ze wszystkich sił będą dążyć, żeby sieć jako całość została „ucywilizowana", pokryta systemem urzędów i posterunków policji ? tak, jak swego czasu „ucywilizowany" został Dziki Zachód. Swego czasu mieszkańcy „Starego Zachodu" (bo tak nazywali Pogranicze sami Amerykanie) przyjmowali tę cywilizację z wdzięcznością, tak chcieli ukrócenia bezprawia i bandytyzmu; do dziś takie skojarzenie pozostaje w przywoływanym pojęciu. A tymczasem, jeśli ktoś dogrzebie się do twardych danych, dostępnych w pracach historyków, tak naprawdę ten rzekomo „dziki" zachód stanowił krainę zgoła bukoliczną w porównaniu z inwazją zbrodni i przemocy jaką przyniosło ze sobą ucywilizowanie. Nie mówię już o czasach współczesnych ani o okresie prohibicji, ale o, powiedzmy, przełomie stuleci XIX i XX, czasach „gangów Nowego Jorku". Dodge City czy Tombstone to przy nich pagórek teletubisiów.

Trzeba chronić prawa autorskie... Pewnie, trzeba. Sam mógłbym dołożyć swoje do listy żalów artystów, bezradnie obserwujących tupet ludzi, którym wydaje się, że piosenki, książki czy filmy to coś, co się po prostu bierze („to jest kasabubu, chłopie, tego się nie »zarabia«, to się po prostu bierze frajerom" ? uczy jeden uliczny oprych drugiego w „Mechanicznej Pomarańczy").  Mój wydawca twierdzi, że jeden tylko serwis „chomikuj.pl" rąbnął mnie już na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczył to ostatnio dokładnie, przygotowując jakieś pozwy (nawiasem, bez czekania na ACTA). Pewnie, że wolałbym mieć te pieniądze w kieszeni.

Z drugiej strony jednak, trudno by było mnie samemu wyjaśnić takiemu „chomikującemu", czym przeczytanie mojej książki za darmo z Internetu różni się wypożyczenia jej ze szkolnej biblioteki. Z mojego punktu widzenia to to samo: dwa-trzy złote, zależnie od tytułu, do tyłu. Ale do wypożyczania z bibliotek wszyscy zachęcają i głaszczą po główce, a ściąganie z sieci nazywają złodziejstwem. Takich pytań, na które nie umiałbym odpowiedzieć, jest więcej. Dlaczego by legalnie kupić e-book trzeba zapłacić tyle samo, co za książkę papierową? Mój zarobek w obu wypadkach jest taki sam, w cenie książki papierowej mieści się cena papieru, druku, transportu, magazynu; na logikę e-book powinien być o tyle tańszy. Czy to jakaś zmowa wydawców, żeby e-booki nie zmiotły z rynku książek tradycyjnych? A dlaczego płyta CD kosztuje pięć ? siedem dych, skoro artysta ma z tego nie więcej niż kilka złotych, a tłoczenie i cała reszta kosztuje jeszcze mniej? A dlaczego za puszczanie w sklepie czy salonie fryzjerskim radia ściąga się haracz, skoro radio już raz za prawo emisji tej muzyki zapłaciło, i kto naprawdę bierze te pieniądze?

Kto, tak jak ja, nie umie na te pytania odpowiedzieć, niech nie szafuje tak łatwo słowem „złodziej".

Facet, który wymyślił sławną charakteryzację dla Borisa Karloffa w pierwszym filmie o Frankensteinie dostał za nią na rękę 25 dolarów. Koncern, któremu ją sprzedał, zarobił na prawach autorskich do maski potwora grube miliony, nadal zarabia, i nigdy nie odpalił ani centa artyście ani jego spadkobiercom. W Polsce akurat byłoby to niemożliwe, nasze prawo autorskie jest dużo uczciwsze od amerykańskiego (nie chce się wierzyć, ale naprawdę), tylko że na świecie obowiązują niestety standardy amerykańskie. Poza wąziutką grupą hodowanych na użytek mediów gwiazd popu twórca dostaje jakieś centy. Większość należnych mu pieniędzy i tak przechwytują rozmaite agencje, zaiksy, koncerny i inne cholery.

Co do mnie, zamiast się żołądkować, wolę sobie zanucić Brassensa że „żaden przecież ból dla ludzkości wszakże, gdy ucieknie raz złodziej kilku jabłek" ? gdyby mi bardzo zależało na kasie, nie zajmowałbym się pisaniem, tylko biznesem. Oczywiście, przymknięcie oka przez sadownika na złodziejaszka, co mu rąbnie parę jabłek ze straganu (a czort z nim, może jak posmakuje, następną porcję przyjdzie już kupić) nie jest żadnym argumentem przeciwko prawu i policji jako takim. Problem praw autorskich to także problem systemowy, problem, na przykład, masowej kradzieży przez portale internetowe „kontentu" tworzonego przez gazety, zagrażającej wręcz istnieniu tradycyjnych mediów, a przez to podmywających także resztki demokracji i wolności słowa. I tego problemu nie da się rozwiązać bez odpowiedniej konwencji międzynarodowej

Tylko czy jest nią właśnie ACTA? Przypuszczam, że wątpię. ACTA jest, w tej kwestii, cwaną wstawką wrzuconą do światowego porozumienia handlowego, niewątpliwie wskutek lobbingu wielkich koncernów, które chcą mieć możliwość wyciskania zysków także z krajów dotąd im umykających. Nie widać w tym żadnej ogólnej koncepcji, rozwiązania ? jest tylko narzędzie pozwalające prawnikom z Nowego Jorku huknąć poprzez ocean po kieszeni gościa w Tomaszowie Mazowieckim, z pominięciem miejscowej administracji. Naszym panującym narzędzie to przypasowało, bo zobaczyli, że oni z kolei mogliby za jego pomocą przydusić w Internecie krytykę swoich poczynań. Na przykład, wielka hucpa, jaką było stworzenie przez telewizje wielkiego matriksu Święta Niepodległości, pod rządami ACTA byłaby jeszcze większa, bo władza mogłaby także zablokować rozpowszechnianie prawdziwego obrazu obchodów w sieci. Podobnie, jak mogłaby zablokować wszelkiego rodzaju „antykomory", „ministerstwa prawdy" czy „autorytety platformy obywatelskiej". To nic, że one nie naruszają niczyich praw autorskich, wystarczy samo podejrzenie, a zresztą, wynajęta kancelaria uzasadni wszystko, za uzasadnienie czego się jej zapłaci.

Ekipa Tuska próbowała ocenzurować Internet już dwukrotnie – za każdym razem chyłkiem, licząc, że zapisy wciśnięte w ustawę zasadniczo poświęconą czemu innemu przejdą niezauważone. ACTA dostarczyła im kolejnej okazji, i prawie się udało, bo Polacy bardziej są podejrzliwi wobec inicjatyw tutejszej władzy niż wobec umów międzynarodowych (jak się okazało, niesłusznie). Pewnie niebawem podjęta zostanie następna próba. W końcu na Dzikim Zachodzie zastąpienie wybieralnych szeryfów policją państwową, a potem federalną, było oczywistą koniecznością, chociaż problemów to nie rozwiązało (a raczej ? rozwiązawszy jedne, stworzyło inne). Ale musi to być proces odbywający się pod kontrolą obywateli, a nie z mocy kolonialnego protektoratu światowych mocarstw.

A naszej władzuni, skoro deklaruje taką troskę o prawa autorskie, polecałbym zajęcie się czym innym. Wracam do poruszonej powyżej (a sygnalizowanej już przed laty) sprawy książek z bibliotek i wypożyczalni. Polska podpisała konwencję, nakazującą wypłacanie autorom tantiem od egzemplarzy tam udostępnianych. Podpisała, i nic, choć czas mija. W większości krajów Europy wypłacaniem autorom tych tantiem nie obciąża się samych bibliotek ani ich czytelników, bierze to na siebie państwo. Czytałem szacunki, iż w Polsce oznaczałoby to wydatki rzędu 10 – 20 milionów złotych rocznie. W skali rządowych wydatków grosze, o wiele mniej, doprawdy, niż kosztowało nas tworzenie różnych fikcyjnych niby-ministerstw walki z korupcją, wykluczeniem, równym statusem, nie o zatrudnianiu mówiąc o różnych znajomych fryzjerów. Jeśli rząd chce pokazać, że mu zależy na twórcach, to wystarczy, że wywiąże się z tego, co już jakiś czas temu podpisał.

Subotnik Ziemkiewicza

Guzik tam, pisałem wtedy, podobnie się ludziom wydawało, gdy wynaleziono druk, i proszę ? okazało się, że można książki palić, razem z drukarniami i drukarzami, można cenzurować, można poddać kontroli jakiegoś politbiura, który je wypełni od deski do deski propagandowymi kłamstwami... I z Internetem można tak samo. A jeśli się komuś dziś (to znaczy paręnaście lat temu) wydaje, że nie można, to tylko dlatego że na razie się nikomu za Internet wziąć nie chciało. Ten tekst był przedrukowany w zbiorku „Frajerzy" i kto ciekaw może go tam znaleźć.

Pozostało 93% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości