Donald Tusk mówił w piątek w Sejmie, że Polska zgadza się na obcięcie jej kolejnych 10 mld euro i nie zamierza grozić wetem w negocjacjach budżetowych na okres 2014–2020. To zdumiewająca deklaracja, biorąc po uwagę logikę negocjacji. Wydawałoby się, że w grze, której stawką są dziesiątki miliardów euro, premier powinien być twardy i do końca utrzymywać w tajemnicy skalę ustępstw, na które jest gotów pójść. Tak robią inni. Wielka Brytania grozi wetem, dołączają do tego Szwecja i Dania. Z kolei Niemcy – które jeszcze kilka tygodni temu mówiły o konieczności obcięcia budżetu o 100 mld euro, teraz eskalują żądania do 130 mld. Tymczasem Donald Tusk informuje stolice UE, bo zakładam, że opisywane w polskich mediach przemówienie zostanie tam przeanalizowane, że chętnie przyjmie nawet najniższą z proponowanych mu teraz sum. Bo to i tak dwa razy więcej, niż dostała Europa po wojnie w ramach planu Marshalla. – To jest nie tylko 300 mld zł, o które staramy się zgodnie z naszą deklaracją, ale kiedy liczymy łącznie te możliwe środki, o jakie Polska stara się w ramach projektu wieloletnich ram finansowych, możemy dzisiaj odpowiedzialnie powiedzieć, że ta stawka wynosi więcej niż 300 mld, sięga 400 mld zł – mówił Tusk.
Wystarczy chwila spędzona z kalkulatorem i stanie się oczywiste, że premier w ogóle nie ma ambicji. Musimy te sumy najpierw przeliczyć na euro, bo unijny budżet jest negocjowany w tej walucie. Otóż 400 mld zł według piątkowego kursu to 96 mld euro. Tymczasem w projekcie Komisji Europejskiej, którego Polska do tej pory broniła, przypada dla nas 111,5 mld euro: 77 mld z polityki spójności i 34,5 mld z polityki rolnej. Pojawił się już okrojony projekt prezydencji cypryjskiej, w którym Polska z polityki spójności ma dostać 72,7 mld euro. Pula na rolnictwo dla Polski nie jest znana, wiadomo tylko, że dla całej UE wydatki miałyby być mniejsze o 9 mld euro, czyli o 2,3 proc. Gdyby taką redukcję przyłożyć do polskiego udziału, przyniosłoby to spadek o 800 mln euro. Czyli w projekcie cypryjskim na Polskę przypada ok. 106 mld euro. To 10 mld euro więcej, niż chce polski premier.
Kwota 96 mld euro jest natomiast równa temu, co Polska ma w obecnej perspektywie finansowej 2007–2013, którą wynegocjował jeszcze rząd PiS pod przywództwem ówczesnego premiera Marcinkiewicza. Zakładam, że płatnicy netto wezmą propozycję polską w ciemno. Przecież nawet Cameron nie chce zamrożenia unijnego budżetu na poziomie nominalnym, co właśnie teraz proponuje mu Tusk. Polski premier jest jednym z liderów klubu przyjaciół polityki spójności – 16 państw walczących o jak największy budżet. Co Tusk zamierza powiedzieć swoim sojusznikom, gdy spotka się z nimi już w najbliższy wtorek 13 listopada w Brukseli? Że chce budżetu na poziomie postulowanym przez frakcję najbardziej eurosceptycznych posłów z Izby Gmin?