- Musimy porozmawiać o tym, czy PSL gwarantuje większość w koalicji – mówił premier Donald Tusk po piątkowym głosowaniu w sprawie odwołania Sławomira Nowaka ze stanowiska ministra transportu.
Po raz pierwszy w historii pięcioletniej współpracy między PO a PSL trzech ludowców zagłosowało za odwołaniem członka koalicyjnego rządu. Jeden podobno przez pomyłkę, a dwóch – Jarosław Górczyński i Piotr Walkowski – z premedytacją.
Dla koalicji to spory problem, bo ma nad opozycją zaledwie pięć głosów przewagi. Nic dziwnego, że premier się sroży. Jego słowa zabrzmiały jak groźba – jeżeli PSL większości nie gwarantuje, to może czas zmienić koalicjanta na bardziej zdyscyplinowanego.
Może to mało fair porównywać nowego lidera, który kieruje partią od niespełna pięciu miesięcy z poprzednikiem rządzącym Stronnictwem nieprzerwanie pięć lat, ale po tej historii narzuca się jedna konkluzja – za Pawlaka byłoby to niemożliwe. I to zarówno gdy chodzi o zachowanie posłów PSL, jak i niewypowiedziane groźby Donalda Tuska.
Za Pawlaka wszyscy wiedzieli, jaki jest wspólny interes partii i go realizowali. Poprzedni lider był mistrzem gry psychologicznej. Dobrze wiedział, że niepopularne decyzje trzeba przeprowadzić tak, aby odpowiedzialność za nie nie spadła na PSL albo przynajmniej jak najmniej obciążyła ludowców. Dlatego zawsze odgrywany był teatr. Pawlak srożył się, organizował konferencje prasowe, wypuszczał do komentowania Eugeniusza Kłopotka, który ogłaszał, że tak dalej być nie może. A później, gdy szef Stronnictwa uzyskiwał, co chciał, wszystko wracało do normy. Tak było przy ustawie podwyższającej wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn do 67 lat. Ludowcom reforma nie była nie w smak. Wykonywali najrozmaitsze łamańce byle tylko cokolwiek ugrać, choćby pozornie, i móc wytłumaczyć wyborcom, że tylko dzięki PSL ustawa została złagodzona.