Zachwyty nad wicepremier Elżbietą Bieńkowską nie powinny zagłuszać fundamentalnych pytań o program partii rządzącej. Liczenie, że problemy rozwiąże brukselska manna z nieba, jest krótkowzroczne i zgubne. Widać w nim rys żebraczego fatalizmu.
Pieniędzy z UE nie będzie tyle, by same decydowały o naszym rozwoju. W latach 2014–2020 mamy otrzymać ok. 400 mld zł. Daje to 57,1 mld zł rocznie. Nasze PKB to 1600 mld, więc kwota z Unii stanowi 3,5 proc. naszego rocznego bogactwa.
Duża część unijnych pieniędzy nie powiększa dobrobytu długofalowo. Prawie 30 proc. to środki dla wsi (głównie dopłaty bezpośrednie) – w dużej mierze pomoc socjalna konserwująca niekorzystną strukturę rolnictwa.
Z pieniędzy na drogi czy infrastrukturę 60 proc. wraca w postaci kontraktów i zamówień na Zachód. Do tego dochodzą pytania, ile z funduszy UE wydaje się w bezsensownych projektach typu siedem szkoleń z obsługi komputera dla bezrobotnego.
Kolejną sprawą jest pułapka łatwych pieniędzy. Przypomnijmy, że choć w NRD Niemcy wpompowali niewyobrażalną kwotę 1,2 bln euro – my dostaniemy od 2007 do 2020 r. ok. 200 mld – wschodnie landy wciąż borykają się z kłopotami. Jeśli uwierzymy, że pieniądze z UE dadzą dobrobyt, nie podejmiemy wysiłku modernizacyjnego i innowacyjnego. Ekonomiści są zaś zgodni, że o sukcesie gospodarczym w długiej perspektywie decydują demografia i innowacje. Innymi słowy – ile osób pracuje i jak efektywnie wykorzystuje się ich wysiłek.