Przeboleję i to, że niektóre narody obdarzone są o wiele większą połacią gór niż my. Są jednak kraje, którym zazdroszczę, a zazdrość boli, gasi duszę. Moja zazdrość jest tym przykrzejsza, że chodzi mi o rzeczy proste, normalne, o które jednak tutaj, pomiędzy Ribbentropem a Mołotowem, najtrudniej.
Największa zazdrość męczy mnie ostatnio o to, że trzeba Polakowi wybrać się w Alpy, by przypomniał sobie, jak wyglądają gospodarskie zwierzęta, zatem by wspomniał, na czym polega dobre życie. W Polsce krajobraz z krową, owcą, baranem, kozą jest już rzadkością. Gdzie indziej telepanie pasterskiego dzwonka jest wciąż codziennością. Dźwięczy ono także w ramach, znanych i u nas aż za dobrze, jakichś unijnych (poza szczwaną Szwajcarią) „kwot", czyli limitów mleka i mięsa wydumanych w celu „organizacji rynku", to znaczy ku jego zniszczeniu.
Intryguje mnie, dlaczego, mimo owych mitycznych kwot, tak dużo krów, baranów, owiec, kóz, osłów widzę w innych krajach, nawet z auta, a w Polsce nie dostrzegam ich prawie wcale?
Moją zazdrość potęgują także spotkania ze swobodnymi, pasącymi się w wysokich górach, zwierzętami. Świnki, myszkujące pod kołami auta na górskim parkingu są naprawdę cudowną, alpejską niespodzianką, super akcentem królewskiej gościny w pasterskiej chacie. Wspaniałych serów, wina i przepysznego risotta, którymi uraczy turystyczną ekspedycję człowiek w zabawnym berecie.
Tam wysoko, pod samym szczytem, niemal w niebie, często spotkasz stado krów odbite na ekranie zielonego stoku, w oślepiającym blasku korony gór i wiecznego lodu. Wzruszenie czysto estetyczne. Skąd tak blisko do wiersza amerykańskiego poety: