Tym razem Komitet Noblowski zachował się comme il faut. Nie szokuje, nie wzbudza kontrowersji i - raczej - nie stawia na ludzi, którzy mogą się w przyszłości okazać dalecy od idei przyświecającej temu wyróżnieniu. W dzisiejszych czasach, gdy pożądane są proste przekazy multiplikowane w galopującym tempie przez nowe media, urosło ono do rangi koronacji autorytetu moralnego - drogowskazu dla świata.
W takiej roli nie sprawdza się ani rozpoczynający urzędowanie prezydent najważniejszego mocarstwa i z konieczności żandarma globu (co widać po nagrodzonym w 2009 roku Baracku Obamie), ani wielogłowe instytucje takie jak Unia Europejska czy organizacja ds. zakazu broni chemicznej.
Korona w tym roku spocznie na głowach młodziutkiej Malali Jusafzai (lub z angielska - Yousafzai) i znacznie starszego Kailasha Satyarthiego. Oboje walczą z prześladowaniami dzieci i młodzieży i na rzecz oświaty dla wszystkich dzieci - to powiedział sam Komitet Noblowski.
Za tymi słowami kryje się coś więcej: Malala jest symbolem walki na najważniejszym obecnie i bardzo krwawym froncie - wojny cywilizacyjnej, religijnej czy pseudoreligijnej, toczącej się przede wszystkim w świecie muzułmańskim.
Wojny, którą prowadzą fundamentaliści islamscy. Dla nich miejsce kobiet, także nastoletnich, jest za murem i za tkaniną ukrywającą przed obcymi kobiece kształty, włosy i twarz, a edukacja dziewczynek nie ma sensu. Ona sama stawiła czoło fundamentistom z Azji Południowej - talibom, o których ostatnio jest ciszej. Ale ich pobratymcy, tyle że jeszcze bardziej okrutni i na dodatek zainteresowani rozgłosem, próbują wprowadzać w życie szaloną wizję islamu w Syrii i Iraku.