(...) Ósmego marca mieliśmy wojsko (sławne Studium Wojskowe UW, róg Czerniakowskiej i Szwoleżerów), i ja z tego wojska nawiałem, i pod Pałacem Kazimierzowskim stawiłem się w samo południe, w mundurze, w długim płaszczu z podchorążackimi naszywkami i raportówką. Zebrało się małe kilkaset osób (coś koło 200-300?), były jakieś mowy, zdaje się, że zaśpiewaliśmy "Jeszcze Polska", z balkonu przemówił prorektor Rybicki i też ktoś z naszej delegacji. Gdy tak staliśmy i co pewien czas krzyczeliśmy, nagle ktoś rzucił: "Studenci kucają, studenci kucają!". Odruchowo kucnąłem, i wtedy niespodzianie ujrzeliśmy kilkudziesięciu Na Pewno Nie Studentów (dorosłych mężczyzn po cywilnemu), którzy przez chwilę wystawali niczym kołki z przykucniętego tłumu, ale po paru sekundach sami też kucnęli. Takiego widoku się nie zapomina!
Po niespełna godzinie, a może i wcześniej, zaczęliśmy się rozchodzić, słyszałem nieprzyjazne prowokacyjne odzywki tych cywilów (ale nie: "studenci do nauki!", raczej: "łomot takim nierobom spuścić!", tylko wulgarniejsze), i, idąc jakby od strony BUW, nie wiem czemu zapamiętałem dokładnie, że po prawej stronie drogi wjazdowej stają autokary beżowe marki SAN, i z nich wysypują się grupy ludzi w fufajkach; widok dość osobliwy w tym miejscu. Właśnie mniej więcej na tej wysokości zawisła potem (1990?) brązowa tablica z norwidowskim cytatem: "Nie trzeba kłaniać się okolicznościom, a prawdom kazać, by za drzwiami stały..." (najzupełniejszym przypadkiem przechodziłem akurat tamtędy zaraz po wmurowaniu, przy murku stało wiadro z betonem i kielnią, chyba każdy mógł maznąć tą kielnią, więc maznąłem jako żywy świadek "okoliczności" sprzed 22 lat, i ta moja betonowa pacynka pewnie tkwi tam do dzisiaj).
8 marca 1968 roku koło godziny 13:00 przy wyjściu z terenu UW nikt mnie nie zaczepiał, nie było widać żadnej milicji, spokojnie wsiadłem w "144" i dojechałem do rodzinnego domu na Puławskiej, a o milicyjnej szarży i pałowaniu studenckiej braci dowiedziałem się dopiero następnego dnia.
Ze strajku pamiętam przede wszystkim, że nażarłem się szynki jak dotąd chyba nigdy w życiu. Kuta brama od Krakowskiego była zamknięta, i przez nią dziesiątki ludzi podawały nam (należałem do jakieś straży porządkowej) torby z wykwintną żywnością, na pewno była tam szynka, czekolada, pomarańcze i może nawet banany (ale skąd nad Wisłą pomarańcze i banany w marcu 1968? na szczęście nie staliśmy się od tego "bananową młodzieżą"), i nosiliśmy te torby do Aditorium Maximum, i wykładaliśmy jak leci na tym długim stole, i zrobiło się tego tak dużo, że po prostu za dużo, aby zjeść, i wraz z kolegami patrzyliśmy smętnie na tę szynkę, bo nam już się nie mieściła; po strajku parę kanapek z szynką chyba nawet przyniosłem do domu.
Na tym strajku czuliśmy się bardzo słusznymi obrońcami sprawy Wolności i Demokracji, i trochę nawet bohaterami, bo te babcie przy bramie błogosławiły nas, a dziadkowie mówili, że są z nas dumni i żebyśmy się trzymali. Dziś myślę, że te babcie i dziadki to byli po prostu co najwyżej czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie, ale cóż, tak postrzega świat dwudziestolatek. Sam wówczas w ogóle nie piłem jeszcze alkoholu i pewnie również dlatego pamiętam, że przez całą noc nie ujrzałem nikogo na bańce (kojarzy się natychmiast "Człowiek z żelaza" - dwanaście lat później...). Co robiliśmy? Dyskutowaliśmy. Rozmawialiśmy. O wszystkim i o niczym, czyli o Życiu. Czuliśmy się w środku niezwykłej przygody - ale bez żadnej świadomości jakiegoś historycznego momentu. Trochę śpiewaliśmy, trochę słuchaliśmy muzyki - paru kolegów przytargało "Tonetki" czy może nawet "Bambino", inni przynieśli gitary. Prawie wszyscy palili bardzo dużo papierosów. Kto już miał dosyć aktywności - kimał w kącie z plecakiem pod głową.