Senatorowie PO niemal jednogłośnie zagłosowali przeciwko referendum, które — zgodnie z wolą prezydenta — miałoby się odbyć razem z wyborami pod koniec października. Prezydent chciał, aby padły w nim pytania, których domagało się kilka milionów Polaków, podpisując w ostatnich latach wnioski o referenda w sprawie wieku emerytalnego, sześciolatków w szkołach oraz prywatyzacji Lasów Państwowych. Jednak do referendum nie dojdzie, bo zgoda Senatu jest do tego niezbędna. Po decyzji Platformy padły wzajemne, przewidywalne oskarżenia. Obóz prezydenta i PiS uznały, że to „sygnał lekceważenia woli Polaków" i „partyjniactwo". Platforma odpowiedziała zarzutami o populizm i chęć beztroskiego szastania publicznym groszem.

Ale to tylko teatr, bo wszystkie strony dokładnie znały od samego początku finał tego scenariusza. Prezydent rozpisał referendum, żeby postawić PO w trudnej sytuacji. Wszak odrzucenie referendum, czyli odebranie głosu obywatelom, wygląda na gest mało demokratyczny i niezbyt obywatelski.

Jednak PO na referendum zgodzić się nie mogła. Ponieważ głosowanie miałoby się zbiec z wyborami, to kampania byłaby wspólna. Pal licho przedwyborcze przepychanki o lasy i sześciolatki — to kwestie interesujące ograniczone grupy wyborców. Chodzi przede wszystkim o to, że Platforma musiałaby w kampanii bronić swej decyzji o podwyższeniu wieku emerytalnego — co byłoby politycznym samobójstwem. Z tego punktu widzenia, odrzucenie wniosku prezydenta ma znacznie mniejszy polityczny koszt.

Oczywiście, zachowanie Platformy jest dwulicowe, bo wcześniej poparła referendum rozpisane przez Bronisława Komorowskiego w panice po przegranej w pierwszej turze wyborów prezydenckich. W ten sposób w niedzielę będzie odpowiadać na pytanie, które jest tak sformułowane, że nie ma żadnej mocy prawnej (o jednomandatowe okręgi wyborcze), a także na pytanie czysto populistyczne, którym Komorowski chciał wygrać wybory (o cofnięcie partiom pieniędzy z budżetu państwa) oraz nieaktualne (o zmiany w przepisach podatkowych na korzyść podatnika).