Polskie władze zostały zaskoczone decyzjami Brukseli, by dzielić imigrantów między kraje UE. Przynajmniej do wiosny tego roku wszystko wskazywało bowiem, że pomysł kontyngentów nie wejdzie w życie.
Wiosną i wczesnym latem sytuacja była zresztą nieporównanie spokojniejsza niż dziś. Rozdysponowanych miało zostać 40–60 tys. ludzi, głównie z Syrii i Erytrei, którzy od połowy kwietnia przeprawiali się do Włoch i Grecji. Taką propozycję złożyła pod koniec maja Komisja Europejska. Komisarze wzięli pod uwagę cztery kryteria: liczbę ludności i wielkość PKB krajów członkowskich, poziom bezrobocia oraz liczbę już przyjętych azylantów w ostatnich pięciu latach. W ten sposób wyszło im, że Polska powinna przyjąć ok. 2,6 tys. osób.
Wedle nieoficjalnych informacji nawet przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk był wówczas zdania, że pomysł narzucenia kwot imigrantów wszystkim krajom UE nie wypali.
Sprawy przybrały jednak inny obrót. Po pierwsze, pod koniec czerwca Rada Europejska – czyli szefowie państw i rządów UE – pod naciskiem Niemiec i krajów południa Europy zaakceptowała podział imigrantów. Formalnie zrezygnowano z kontyngentów, ale postanowiono, że kraje UE uzgodnią do końca lipca, ilu uchodźców każde z nich przyjmie. A po drugie, w ciągu kilku tygodni imigranci ruszyli do krajów UE niespotykaną dotąd falą.
Polskie władze początkowo sprzeciwiały się kwotom. Ale faktem jest, że na początku lipca – gdy nadszedł czas deklaracji – przystały na przyjęcie w ciągu dwóch lat 2 tys. uchodźców.