Gdy w grudniu pisałem na łamach „Rzeczpospolitej” o planach Donalda Tuska walki o prezydenturę, byłem głosem wołającym na puszczy. Dziś ten scenariusz wydaje się wielu czytelnikom bardziej prawdopodobny. Jedynym politykiem, który może premierowi zepsuć perspektywę urzędowania pod prezydenckim żyrandolem, jest Szymon Hołownia. Ale żeby temu drugiemu udała się ta sztuka, musi zagrać z PiS przeciwko szefowi PO.
Zacznijmy do zdemistyfikowania najpopularniejszego mitu – że duże zaufanie i sympatia społeczna gwarantują dobry wynik wyborczy. Gdyby tak było, w 1995 roku głową państwa zostałby Jacek Kuroń, a w 2015 ponownie Bronisław Komorowski. Po prostu – to nie działa tak prosto. Najważniejsze są lojalności partyjne – nawet jeśli „nasz” kandydat nam się nie podoba, to jednak głosujemy na niego właśnie dlatego, że jest „nasz”. Dlatego pomimo tego, że obecnie to marszałek Sejmu jest ulubionym politykiem w kraju, gdyby KO wystawiła swojego kandydata (bez względu na to, czy byłby to Tusk czy Rafał Trzaskowski), wyborcy tej koalicji w znakomitej większości oddaliby głos właśnie na tego polityka, a nie na lubianego przez część z nich Hołownię.