PiS zrobił z pięknego akwarium demokracji zupę rybną i nie wiem, czy uda nam się wrócić do stanu poprzedniego. Nie wiem nawet, czy warto, bo choć przed rządami PiS było lepiej, to trudno powiedzieć, iż było dobrze. Parlament już wtedy przypominał spektakl pełen retorycznych uniesień bez próby dialogu, partie kolonizowały instytucje państwowe, a wiele obietnic wyborczych zostawało na papierze.
Klasyczny model demokracji zakłada, że monopol na władzę i publiczne pieniądze dzierżą państwa, którymi sterują wybrani przedstawiciele narodu. Problem w tym, iż państwa są coraz mniej zdolne do rozwiązywania problemów, które są ponadnarodowe lub lokalne. W parlamencie zaś rządzą partie, których korzenie społeczne, kręgosłup moralny i wiedza są coraz bardziej wątłe. Jednak bez partii trudno prowadzić wybory, a bez wyborów nie ma demokracji. Jesteśmy więc zakładnikami partii, do których mamy ograniczone zaufanie.
Czytaj więcej
Gdy w liberalnych mediach wykształceni komentatorzy używają języka rasizmu, to włos się jeży.
Oczywiście, są tacy, którzy kochają swoją partię, choć liczba tych z legitymacją partyjną jest skromna. Dominuje też teza, że nie ma sensownej alternatywy dla obecnej demokracji. Jednak historia pokazuje, że demokrację można stopniowo ulepszać i niekoniecznie za pomocą partii. Początkowo kobiety nie miały praw wyborczych, lecz pod presją sufrażystek uległo to zmianie. Teraz też można oddolnie wymuszać zmiany, wzmacniając niezależny nadzór, społeczną partycypację i rozdrobnienie władzy.
Gdy upartyjniony i skłócony parlament nie jest w stanie patrzeć ministrom na ręce, monitoring powinny przejąć media. Gdy media są stronnicze, trzeba angażować organizacje i ruchy społeczne, sejmiki samorządowe czy kluby wiejskie. Represje wobec pozarządowych organizacji walczących o prawa kobiet, migrantów czy ekologię pokazują, iż władza boi się niezależnej kontroli.