Łukasz Warzecha: Konfederacja zrzuca wianek

Realna trzecia siła polityczna za chwilę straci polityczne dziewictwo i może zachować przyzwoitość.

Publikacja: 26.07.2023 03:00

Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen będą mieć trzeci klub w Sejmie

Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen będą mieć trzeci klub w Sejmie

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER

Konfederację czeka w następnej kadencji przełom. Czy się to komuś podoba czy nie, wejdzie do dużej, poważnej polityki – nawet jeżeli pozostanie w opozycji. Pytanie, czy sama jest na to gotowa i czy gotowi są na to jej zwolennicy?

Łatwo jest być antysystemowym ugrupowaniem, jeśli nie ma się na nic realnego wpływu. Niewiele było w mijającej kadencji głosowań, w których głosy Konfederacji o czymś faktycznie zdecydowały. W nowej kadencji już tak nie będzie. Jeśli partia Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka będzie mieć trzeci klub w Sejmie, jej głosy mogą być w wielu sytuacjach kluczowe. Co najmniej wtedy, gdy trzeba będzie odnieść się do decyzji Senatu czy – tym bardziej – weta prezydenta. A to oznacza konieczność podejmowania decyzji w sprawie regulacji wpływających na życie wszystkich.

Konfederacja jako jedyna przedstawiła kompleksowy program wyborczy. Krytyczne wobec niej media prześcigają się we wskazywaniu, że wiele jego punktów jest ich zdaniem nierealnych. To w dużej mierze kwestia podejścia i indywidualnej oceny, ale jeśli program krytykują TVN 24, TVP czy „Gazeta Wyborcza”, to wyborców od Konfederacji to raczej nie odstraszy. Najwyżej uwiarygodni ją jako formację spoza układu – skoro to układ ją atakuje. Takie działania są z punktu widzenia atakujących kompletnie kontrproduktywne.

Czytaj więcej

Kamil Sikora: Nowa (i prosta) Nadzieja

Wiele propozycji, jakie Konfederacja w programie zawarła, jest zbudowanych jak punkty programu partii, która może liczyć na samodzielną większość. Trzecia siła raczej ich nie wprowadzi, choć może mieć sposobność realizacji części z nich, a i to nie w całości. Do jakich zatem kompromisów Konfederacja byłaby zdolna i na jakie jest gotowa – tego nie wiemy. To tworzy dla tej partii dylemat: można albo odrzucać wszystkie możliwości częściowej realizacji swoich planów, ale wtedy traci się wpływ na rzeczywistość, a wyborcy mogą się poczuć rozczarowani, że mimo znacznego wzrostu reprezentacji w Sejmie ich partia nadal nic nie może. Albo można zgodzić się na kompromisowe rozwiązania, ryzykując również rozczarowanie wyborców z powodu dogadywania się z „układem”.

Trzeba jednak zauważyć, że ponad 100-stronicowy program Konfederacji, zatytułowany „Konstytucja Wolności”, ma tematyczne luki. Nie mówi nic o kilku istotnych tematach: naprawie sądownictwa, zmianie statusu lub naprawie prokuratury, naprawie mediów publicznych, Trybunału Konstytucyjnego czy nawet naprawie samego procesu legislacyjnego, który w wielu przypadkach jest dziś kpiną. Nie bardzo wiadomo, dlaczego o tych kwestiach – które należą przecież do najistotniejszych kłopotów polskiego państwa – Konfederacja milczy. W programie pojawiają się odnośniki do projektów ustaw, zaproponowanych w obecnej kadencji, a dotykających wycinkowo wspomnianych dziedzin, ale to za mało. Zamiast o bonie edukacyjno-opiekuńczym – rozwiązaniu interesującym, ale z pozycji trzeciej siły nie do wdrożenia – chciałoby się przeczytać o tym, w jaki sposób Konfederacja chciałaby zakończyć konflikt o wymiar sprawiedliwości, niszczący stabilność prawną państwa od 2015 r. Brak takiego rozdziału w programie partii może sugerować, że ten temat jej polityków przerasta.

Zamknięcie na zewnątrz

Druga kwestia to personalia. Pierwsze miejsca na listach Konfederacji, systematycznie prezentowane przez tę partię, mogą wywoływać pewne zaskoczenie. Przed Konfederacją były dwie drogi ułożenia list. Pierwsza to sięgnięcie po własnych działaczy, siłą rzeczy – dotąd bez większego politycznego doświadczenia i o nieznanych nazwiskach, co może być widziane jako atut, ale też jako wada. Druga – sięgnięcie po osoby względnie rozpoznawalne, odpowiadające DNA Konfederacji, czyli podzielające większość jej linii programowej, a jednocześnie ze znaczącym dorobkiem w swoich dziedzinach. Szczególnie w tych sferach, które były przedmiotem zainteresowania partii w ostatnich latach. Można było zatem wyobrazić sobie – i zapewne wielu się tego spodziewało – że na listach Konfederacji znajdą się choćby lekarze, którzy w czasie pandemii nie zgadzali się z rządową linią, argumentując bardzo merytorycznie. Albo prawnicy, którzy wspierali przedsiębiorców w ich walce z bezprawnymi rozporządzeniami, nakazującymi zaprzestanie działalności. Albo działacze organizacji pozarządowych, od lat wytrwale broniący mieszkańców przed antysamochodowym fanatyzmem typowych aktywistów miejskich. Można było spodziewać się mieszanki tych dwóch pól.

Czytaj więcej

Jacek Nizinkiewicz: Kampania agresji, na którą nie można przyzwolić

Tymczasem wygląda na to, że po ten drugi zasób Konfederacja nie sięgnęła, a jeśli już, to w mało przekonującej postaci Justyny Sochy czy małżeństwa Pitoniów – wszyscy ostatecznie na listach partii się nie znajdą. Czy jest to świadoma decyzja jej polityków, którzy wolą mieć w klubie osoby nieznane, bez dorobku, bo łatwiej je kontrolować, czy też podejmowano próby, ale nie udało się nikogo ze wspomnianej grupy skłonić do kandydowania – tego nie wiem. Wrażenie zamknięcia na osoby z zewnątrz jest bardzo mocne. Listkiem figowym pozostaje Grzegorz Płaczek, do niedawna vloger ze Śląska.

Większości wyborców nazwiska 90 proc. kandydatów Konfederacji nic nie mówią. Z wyjątkiem tych, którzy należą do rodzin obecnych liderów – co jest dość zadziwiającym manewrem. Jaki jest tego cel – znów trudno orzec. Być może chodzi o to, żeby wprowadzić do Sejmu ludzi, którzy na pewno nie odejdą z klubu i za sprawą związków rodzinnych pomogą go kontrolować. A może po prostu to deficyt lepszych kandydatów. Dość, że taki zabieg wydaje się ryzykowny, bo mimo woli przypomina się sarkastyczne znaczenie dawnego hasła „rodzina na swoim”. Mimo że tu mówimy o wyborze głosujących, a nie mianowaniu na stanowisko przez władzę.

Niepokojący kandydaci Konfederacji

Jak dotąd pojawiły się dwie kandydatury, które przyciągają najwięcej uwagi: Jakub Banaś, syn szefa NIK, oraz najprawdopodobniej Anna Maria Siarkowska, wcześniej w PiS, a potem w Suwerennej Polsce. Obie te kandydatury mają swoje zalety, ale mogą też wzbudzić niepokój, zwłaszcza zwolenników partii z dłuższym stażem.

Siarkowska wydaje się mniej kontrowersyjna. W wielu sprawach było jej od dawna nie po drodze ze Zjednoczoną Prawicą, a bliżej do Konfederacji: była przeciwniczką obostrzeń covidowych, zwolenniczką szerszego dostępu do broni, sprzeciwiała się komisji do spraw rosyjskich wpływów. Do Konfederacji wniosłaby niewątpliwie dorobek parlamentarny, doświadczenie i znajomość PiS od środka. Jednak wielu zwolenników Konfederacji widzi ją jako koniunkturalistkę, która do partii Bosaka i Mentzena chce przejść, gdy nie ma już możliwości kandydowania z list Zjednoczonej Prawicy. Wypominają jej też wspieranie wielu pomysłów rządzącej koalicji, pod którymi Konfederacja nigdy by się nie podpisała.

Czytaj więcej

Tomasz Rzymkowski ma teorię dotyczącą wzrostu popularności Konfederacji w sondażach: część ankietowanych „to mogą być osoby niepełnoletnie”

Jakub Banaś z kolei może być widziany jako sygnał do części zaniepokojonych wyborców, że żadnej koalicji z PiS nie będzie. I to tyle. Ciągną się za nim natomiast dawne oskarżenia. Trudno tu dostrzec jakąś szczególną wartość dodaną. Zwłaszcza wobec wspomnianej nieobecności na listach Konfederacji osób, podobnie jak Banaś przychodzących z zewnątrz, ale z doświadczeniem w swojej dziedzinie i niekwestionowanym dorobkiem.

Mówiąc obrazowo: Konfederacja wchodzi w moment tuż przed utratą politycznego dziewictwa. Nie musi to oznaczać pójścia w kierunku bycia damą lekkich obyczajów – można nadal zachowywać się względnie przyzwoicie, na ile w realnych okolicznościach się da. Jednak zagrożenie istnieje. Czy ten test przejdą liderzy – to jedna sprawa. Ale czy tę radykalną zmianę statusu zaakceptują wyborcy, przywykli do tego, że Konfederacja nosi wianek – to inna kwestia.

Łukasz Warzecha

Autor jest publicystą „Do Rzeczy”


Konfederację czeka w następnej kadencji przełom. Czy się to komuś podoba czy nie, wejdzie do dużej, poważnej polityki – nawet jeżeli pozostanie w opozycji. Pytanie, czy sama jest na to gotowa i czy gotowi są na to jej zwolennicy?

Łatwo jest być antysystemowym ugrupowaniem, jeśli nie ma się na nic realnego wpływu. Niewiele było w mijającej kadencji głosowań, w których głosy Konfederacji o czymś faktycznie zdecydowały. W nowej kadencji już tak nie będzie. Jeśli partia Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka będzie mieć trzeci klub w Sejmie, jej głosy mogą być w wielu sytuacjach kluczowe. Co najmniej wtedy, gdy trzeba będzie odnieść się do decyzji Senatu czy – tym bardziej – weta prezydenta. A to oznacza konieczność podejmowania decyzji w sprawie regulacji wpływających na życie wszystkich.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Tajwan ma nowego prezydenta. Jak wygląda sytuacja polityczna na wyspie?
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Przemysław Czarnek jako homofobiczna twarz PiS szkodzi partii i dzieli społeczeństwo
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Tomasz Szmydt napuszczony na polską ambasadę w Mińsku. Dlaczego Aleksandr Łukaszenko to robi?
Publicystyka
Sondaż: Komisja ds. badania wpływów rosyjskich dzieli Polaków. Wyborcy PiS przeciw
Publicystyka
Jerzy Haszczyński: Polska była proizraelska, teraz głosuje w ONZ za Palestyną