W ostatnich dniach nie brakowało słońca w Londynie i odnowiony symbol imperialnej potęgi, Big Ben, lśnił złotem. Gdy jednak przestałem patrzeć na szczyt pięknej wieży i błękitne niebo, przypomniała o sobie czarna rzeczywistość. Na moście Westminsterskim demonstrowały zdesperowane pielęgniarki ze szpitala św. Tomasza. Ich płace nie pozwalają na życie w mieście, gdzie za mieszkanie w centrum trzeba zapłacić milion funtów. Podróż z lotniska do Londynu trwała pięć godzin, a nie jak dawniej 30 minut. To z powodu kolejnego strajku kolejarzy, których los nie jest lepszy od tego, jakiego doświadczają pielęgniarki. Obie te grupy pomogły przetrwać epidemię covidu, lecz dziś rząd się do nich odwraca plecami.
W hotelu przez parę godzin nie mogłem otworzyć drzwi do mego pokoju, a kolejni menedżerowie wzruszali bezradnie ramionami. Gdy wyczerpany poszedłem na kolację, nie byłem w stanie uregulować rachunku, bo elektroniczny system płatności nie działał.
Podobnych przykładów mogę podać mnóstwo. Życie w Wielkiej Brytanii jest dziś koszmarem. Co jest tego przyczyną?
Brexit jest dla wielu głównym powodem obecnych problemów. Chwytna idea powrotu do imperialnej wielkości okazała się mitem. Dziś większość Brytyjczyków już nie jest za brexitem. Nawet nie można powiedzieć, że władza wróciła z Brukseli do Westminsteru, bo Wielką Brytanią rządzą dzisiaj bardziej rynki niż parlament. Gdy zawetowały gospodarcze plany premier Liz Truss, musiała opuścić Downing Street po paru tygodniach. Obecny premier wie, co lubią rynki. To były bankier i mąż milionerki, która przez lata unikała wysokich podatków, całkiem legalnie...
Problemy z urzędem skarbowym miał szef rządzącej partii, również milioner. Choć zapłacił w końcu zaległe podatki, to stracił posadę, bo jak nie ma pieniędzy dla pielęgniarek, to tego typu afery negatywnie wpływają na sondaże. Wicepremier nie ma problemów z urzędem skarbowym, lecz jest oskarżony o brutalne traktowanie swoich podwładnych. Ciekawe towarzystwo.