Grzegorz Kołodko: Wojna trwa i ma trwać

Wyścig zbrojeń nie jest sposobem zakończenia rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Trzeba dyplomacji.

Publikacja: 25.01.2023 03:00

Wojna nie rozstrzygnie się ani w okopach Bachmutu, ani fotelach NATO w Ramstein

Wojna nie rozstrzygnie się ani w okopach Bachmutu, ani fotelach NATO w Ramstein

Foto: AFP

Jakże inaczej wygląda wojna rosyjsko-ukraińska widziana z okopów w donbaskim Bachmucie, w których z jednej strony tkwią ukraińscy żołnierze broniący swej ojczyzny, a z drugiej grzęzną rosyjscy napastnicy, w porównaniu z obrazem widzianym z foteli na sali konferencyjnej w NATO-wskiej bazie lotniczej w Ramstein w Niemczech, gdzie 30 członków paktu północnoatlantyckiego oraz delegaci innych 24 państw próbują dojść od czasu do czasu do porozumienia w sprawie militarnej pomocy dla Ukrainy. Gdy jedni obradują, inni – w Kijowie – w ostrych słowach wyrażają swoje stanowisko, jak uczynił to główny doradca prezydenta Zełenskiego, pisząc o dostawach uzbrojenia z Zachodu: „Każdy dzień zwłoki to śmierć Ukraińców”.

Ani chybi, coraz dłuższy cień obecnego zbrojnego konfliktu i ludzkiego dramatu na Ukrainie wpłynął na nominowanie do rekordowej ilości brytyjskich nagród BAFTA, bo aż w 14 kategoriach, znakomitego filmu pt. „Na Zachodzie bez zmian” (niem. „Im Westen nichts Neues”) w sposób drastyczny pokazującego tak tragedię, jak i bezsens przeciągania I wojny światowej. Nie ominą go też liczne Oscary. Epicka powieść Ericha Marii Remarque’a ukazała się w 1929 roku, ponad dziesięć lat po zaprzestaniu krwawych zmagań w okopach Latierre. O tamtej absurdalnej wojnie teraz przypomina nam film Edwarda Bergera. Niemcy potrafili nakręcić coś takiego dopiero wiek cały po tamtych niechlubnych czasach. Ile lat musi teraz upłynąć, aby jakiś rosyjski pisarz stworzył dzieło literackie na miarę Remarque’a?

Nie na froncie

Losy wojny rosyjsko-ukraińskiej nie na froncie się rozstrzygną. Bachmut nie jest ostatnią miejscowością, której nazwa, wcześniej prawie nikomu nieznana, przebiła się do światowych serwisów informacyjnych. Będą następne. Wcześniej usłyszeliśmy o Buczy z powodu poczynionych tam przez rosyjskiego agresora zbrodni wojennych. Potem głośno było o Siewierodoniecku, o którego strategicznym ponoć znaczeniu próbowały nas przekonywać bynajmniej niewzywające do zaprzestania walk media, a o wycofaniu się skąd przewodniczący regionu ługańskiego powiedział: „Utrzymywanie się na stanowiskach, które były nieustannie ostrzeliwane od miesięcy, po prostu nie ma sensu”. Teraz ponoć strategiczny jest Bachmut. Jak kiedyś Latierre?

Czytaj więcej

Powolny marsz rosyjskiej armii. Ktoś musiał odgrywać rolę „mięsa”

Wojna trwa i ma trwać. Aż do zwycięstwa. Problem w tym, że obie strony z uporem stoją na stanowiskach nawzajem się wykluczających. Mogą okazać skłonność do negocjacji, ale wyłącznie na swoich warunkach, zgoła nie do przyjęcia dla drugiej strony; żadnej gotowości do kompromisu, bez którego przecież się nie obejdzie. Wszak prędzej czy później musi dojść do pokojowych rozmów, bo losy tej absurdalnej wojny nie rozstrzygną się ani na zamrożonym froncie w okopach Bachmutu, ani na innych frontowych liniach kreślonych przez strategów i polityków w Kijowie i w Moskwie. I w niektórych innych stolicach też.

Prywatnie podzielają taki punkt widzenia fachowcy od spraw wojskowych, zarazem opowiadając się za kontynuowaniem walk z myślą o pożądanej zmianie układu sił. Także ich zdaniem będzie musiało dojść do zawieszenia broni i negocjacji pokojowych, łącznie z ich wielce złożonymi aspektami ekonomicznymi, ale niech do tego dojdzie, kiedy przeciwnik będzie jeśli jeszcze nie na kolanach, to przynajmniej wielce osłabiony. I każda ze stron wierzy, że stanie się to na jej korzyść. Ta wojna ma wycieńczyć wroga, tego pragnie i na to liczy każdy z przeciwników. Tylko z jak ogromnymi w międzyczasie stratami ludzkimi i materialnymi ma się to stać?

Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdyż wojna coraz bardziej eskaluje. To już nie tylko bez mała rok trwająca wojna na całego na wschodzie Ukrainy, lecz konflikt międzynarodowy na coraz większą skalę. Za sprawą NATO i niektórych innych państw, choćby takich jak Japonia czy Australia, które w sumie wytwarzają ponad połowę światowej produkcji, bierze w nim udział około 60 państw, przede wszystkim dozbrajając Ukrainę oraz pomagając jej gospodarczo i humanitarnie. Rosję militarnie wspierają Iran i Korea Północna. Inni, jak chociażby Republika Południowej Afryki, współpracują z nią na niwie wojskowej. Jeszcze inni, poczynając od niektórych państw OPEC i Indii, a zwłaszcza Chin, pogłębiają współpracę gospodarczą, co osłabia siłę oddziaływania zachodnich sankcji. Dodatkowo po obu stronach frontu wskutek rozmaitych niuansów – a to organizowania brygad zagranicznych bojowników po stronie ukraińskiej, a to po stronie rosyjskiej angażowania w oddziałach wojskowej grupy Wagner cudzoziemców odsiadujących więzienne wyroki – pojawiają się jeszcze inne państwa i terytoria, nawet tak odległe jak Tanzania czy Tajwan.

Nie w fotelach

Nie rozstrzygnie się też losów tej wojny w fotelach w Ramstein. NATO pręży swoje muskuły, acz bezpośrednio, oddziałami wojskowymi pod swoją komendą, nie uczestniczy w walkach. I słusznie, gdyż mogłoby to szybko przeistoczyć II zimną wojnę w III wojnę światową. Rosyjska inwazja rychło zakończyłaby się zwycięstwem najeźdźcy, gdyby nie ogromna pomoc wojskowa, która w ciągu pierwszego roku wojny kosztuje NATO ponad 100 mld dolarów. Dotychczas takiej kwoty, mimo zgodnych deklaracji politycznych poczynionych jeszcze w 2009 roku, bogaty Zachód nie był w stanie wyasygnować na rzecz pomocy dla krajów biednych w ich borykaniu się z przeciwdziałaniem ocieplaniu się klimatu; w ubiegłym roku było to zaledwie 94 mld dolarów.

Spotkanie NATO+ w Ramstein pokazuje, jak przy ogólnym i zdecydowanym poparciu dla walczącej Ukrainy zróżnicowane są stanowiska poszczególnych państw. I tym razem mamy do czynienia z konfliktami dwu „i”: idei i interesów. Idea walki o słuszną sprawę (zwłaszcza gdy jest to daleko od własnych granic) łatwiej godzi całe gremium niż praktyka konkretnego wojskowego i finansowego wsparcia. W obrębie samego NATO bowiem ścierają się sprzeczne interesy państw członkowskich i wpływowych lobby militarno-przemysłowych.

O ile dla państw wysyłanie sprzętu wojskowego jest kosztowne, o tyle dla ich koncernów zbrojeniowych to lukratywny biznes. Nic dziwnego przeto, że na koszt podatników na Ukrainę trafia aż pięć typów haubic wymagających różnej amunicji i po części odmiennej logistyki: amerykańskie M777, brytyjskie AS90 Braveheart, niemieckie PzH 2000, francuskie CAESAR i polskie AHS Krab. W kolejnej fazie dozbrajania spory dotyczą dostaw czołgów: amerykańskich Abrams, brytyjskich Challenger 2, francuskich Leclerc i niemieckich Leopard, gdzie widać, jak szwankuje koordynacja na szczeblu NATO. Dla Ukrainy te dostawy – ich terminy i ilość – to sprawy zasadnicze, dla producentów broni i rzeczników ich interesów to okazja do testowania śmiercionośnego sprzętu. Skoro taka sposobność już zaistniała, to po co skracać czas jej trwania i zmniejszać swoje zyski?

Wydłużanie walk

Okrutne są koszty gorącej wojny na Ukrainie. Podczas pierwszych 11 miesięcy po obu stronach konfliktu pociągnęła ona za sobą ponad ćwierć miliona ofiar – zabitych i rannych. Można było tego uniknąć. Ile setek tysięcy więcej ich będzie? Tych też wciąż jeszcze można uniknąć. Po stronie gospodarczej straty wynoszą setki miliardów dolarów; zdewastowana jest znaczna część majątku narodowego Ukrainy, miliony ludzi musiały uchodzić z miejsca zamieszkania, tegoroczny budżet państwa w z górą 50 proc. finansowany jest przez zagranicę, PKB, który wskutek panującego na Ukrainie skorumpowanego kapitalizmu państwowego do 2021 roku sięgał zaledwie dwu trzecich poziomu z roku 1990, w 2022 roku spadł co najmniej o jedną trzecią (kilkunastokrotnie więcej niż w Rosji, gdzie obniżył się zaledwie o 2–3 proc.). Ukraina jest na utrzymaniu Zachodu i choćby z tego powodu powinno mu zależeć, aby wojna zakończyła się jak najszybciej i kraj ten stanął na własnych nogach.

Jednakże niekoniecznie o to chodzi niektórym NATO-wskim, zwłaszcza amerykańskim i brytyjskim, jastrzębiom uprawiającym geopolityczne gry. Niejednokrotnie słyszeliśmy, że ich celem jest nie tylko obrona Ukrainy, lecz również trwałe osłabienie pozycji Rosji na scenie światowej. Za karę; dlatego że nie przestrzega międzynarodowych reguł gry; aby inni poczuli się relatywnie jeszcze mocniejsi. Temu m.in. mają służyć bezprecedensowe sankcje gospodarcze nałożone na Rosję. Problem w tym, że niektóre z nich nie działają wcale, inne przynoszą efekty przewrotne (w rezultacie korzystnych cen eksportowanych nośników energii Rosja odnotowała w 2022 roku drugie, po Chinach, największe dodatnie saldo bilansu płatniczego w wysokości 12,3 proc. PKB), a jeszcze inne – najwięcej – mogą dać zamierzone efekty w długim okresie. Aby skutecznie osłabiły rosyjską gospodarkę, w tym jej zdolność do ponoszenia wydatków wojskowych, sankcje muszą trwać. Trwać zatem muszą jej przyczyny, w tym wojna. Ta logika (?) to druga, obok partykularnych interesów lobby militarno-przemysłowych z ich zapleczami politycznym, medialnym i akademickim, przyczyna działań na rzecz przedłużania wojny na Ukrainie.

Kto zapłaci?

To musi kosztować nie tylko znajdujących się w ciężkim, niekiedy tragicznym, położeniu Ukraińców, lecz także budżety wspomagających ich państw. Minione lata wydatków przekraczających dochody doprowadziły do tego, że dług publiczny w USA wynosi 31 bln dolarów, czyli 121% PKB. Niewiele lepiej jest w innych bogatych krajach Zachodu, a w niektórych, jak we Włoszech, Grecji czy Japonii, nawet znacznie gorzej. I teraz weszliśmy w trudną fazę dalszego nieuchronnego wzrostu wydatków publicznych związanych z funkcjonowaniem systemów emerytalnych w warunkach pogarszania się relacji osób w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym, z ochroną zdrowia w starzejących się społeczeństwach, z nakładami państwowymi na zmierzanie do zerowej netto emisji gazów cieplarnianych. Do tego dochodzi imperatyw zwiększenia transferów na rzecz biednych gospodarek w ich walce ze zmianami klimatycznymi, tym naprawdę globalnym wrogiem publicznym numer 1. No i teraz jeszcze dodatkowo rosną koszty obsługi długu publicznego w ślad za antyinflacyjnie podwyższanymi stopami procentowymi.

Zważywszy, jak niewielkie są możliwości cięcia innych wydatków publicznych, nieodzowne będzie podnoszenie podatków. Nie dlatego, że grupa miliarderów i multimilionerów o to zaapelowała, wysyłając medialnie spektakularny, a praktycznie nic nieznaczący list do uczestników Forum Gospodarczego w Davos, ale dlatego, iż kasa państwowa musi się zgadzać, jeśli chcemy uniknąć kolejnego poważnego kryzysu finansowego.

Politycy nie stawiają spraw uczciwie. Deklarując kosztowną pomoc dla broniącej się Ukrainy, a przy okazji jakoby konieczność wzrostu własnych wydatków „obronnych” i zwiększania ich udziału w narodowych budżetach, nie mówią, że za to trzeba zapłacić albo obniżeniem relatywnego poziomu niektórych usług publicznych, jak ochrona zdrowia czy edukacja, albo podwyższeniem podatków. Rzeczywistość zmusi ich do tego, że to powiedzą; w różnych krajach w różnych chwilach, w zależności od fazy cykli politycznych i nastrojów społecznych. O ile trzeba będzie podnieść podatki? To zależy.

Przeciętnie w państwach OECD stosunek podatków do PKB wynosi 36,3 proc. W USA jest to aż o 10 punktów procentowych mniej, bo tylko 26,6 proc., a więc tam powinno być to łatwiejsze. We Francji, gdzie z kolei jest to o prawie 10 pkt powyżej średniej, 45,7 proc., będzie to niezwykle trudne. W Polsce, której klasa polityczna ustawowo narzuciła konieczność przeznaczania na obronę narodową nie mniej niż 3 proc. PKB, potrzebne jest już w tym roku o ok. 33 mld złotych więcej, niż byłoby konieczne przy trzymaniu się NATO-wskiego wezwania – wezwania, gdyż to tylko sugestia, a nie obowiązek – łożenia 2 proc. PKB na obronę.

Czas wysiłku i fermentu

Im szybciej dojdzie do zawieszenia broni na Ukrainie i im wcześniej rozpoczną się pokojowe negocjacje, tym lepiej. W tym kierunku powinny pójść zmasowane międzynarodowe wysiłki; to czas dyplomacji i mężów stanu, a nie wyścigu zbrojeń i polityków, którzy wierzą w iluzoryczną możliwość zbrojnego pokonania przeciwnika. To również czas intelektualistów i uczonych, którzy powinni jak najwięcej z sobą rozmawiać ponad frontowymi i politycznymi podziałami po to, aby mogli w swoich krajach wywierać wpływ na zapatrywania i działania generałów i politycznych decydentów. Niestety, bywa, że to akurat oni oddziałują na poglądy w akademiach i na kampusach. Czyż nie najwyższy czas, aby znowu ferment i dialog w środowisku uniwersyteckim wywierał znaczący wpływ na bieg spraw?

Autor jest wykładowcą Akademii Leona Koźmińskiego. Niedawno nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN ukazała się jego książka pt. „Wojna i pokój”

Jakże inaczej wygląda wojna rosyjsko-ukraińska widziana z okopów w donbaskim Bachmucie, w których z jednej strony tkwią ukraińscy żołnierze broniący swej ojczyzny, a z drugiej grzęzną rosyjscy napastnicy, w porównaniu z obrazem widzianym z foteli na sali konferencyjnej w NATO-wskiej bazie lotniczej w Ramstein w Niemczech, gdzie 30 członków paktu północnoatlantyckiego oraz delegaci innych 24 państw próbują dojść od czasu do czasu do porozumienia w sprawie militarnej pomocy dla Ukrainy. Gdy jedni obradują, inni – w Kijowie – w ostrych słowach wyrażają swoje stanowisko, jak uczynił to główny doradca prezydenta Zełenskiego, pisząc o dostawach uzbrojenia z Zachodu: „Każdy dzień zwłoki to śmierć Ukraińców”.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem
Publicystyka
Piotr Solarz: Studia MBA potrzebują rewolucji