Żadna dziedzina prawa nie lubi niestabilności i niepewności, ale prawo wyborcze – wyjątkowo. Tymczasem rok 2022 upłynął na oczekiwaniu na zapowiadane, ale długo niekonkretyzowane projekty zmian. Do końca wakacji zastanawialiśmy się, czy PiS zdecyduje się na radykalną zmianę systemu wyborczego do Sejmu i podział kraju na 100 okręgów, a we wrześniu dość nieoczekiwanie pojawiła się kwestia nowego liczenia głosów oraz nowego podziału na obwody głosowania. Przy czym pojawiające się w mediach informacje, na czym miałoby to dokładnie polegać, były o tyle zaskakujące, o ile na ogół wspominały o wprowadzaniu rozwiązań już w prawie obecnych, jak przeźroczyste urny, bądź takich, które były już rozpatrywane w latach 2017-18 i zostały odrzucone jako prawnie lub technicznie niewykonalne (np. kamery w każdym lokalu). W tej sytuacji złożenie 22 grudnia przez grupę posłów projektu zmian w Kodeksie wyborczym i niektórych innych ustawach można było wręcz przyjąć z ulgą: wreszcie zamiast domysłów i przecieków pojawił się dokument, który można oceniać lepiej lub gorzej, ale przynajmniej powinno być już wiadomo, o czym konkretnie dyskutujemy.
Tysiące nowych obwodów
No właśnie: czy rzeczywiście wiemy? Najłatwiej jest wśród proponowanych zmian dostrzec te, o których było już wcześniej najgłośniej, a więc zmianę zasad tworzenia obwodów wyborczych na wsi, czyli możliwość – a do pewnego stopnia konieczność – tworzenia obwodów głosowania we wsiach liczących przynajmniej 200 wyborców. Abstrahując od właściwie nieukrywanych politycznych motywacji wnioskodawców („działania na rzecz zwiększenia frekwencji” adresowane są wyłącznie do grup, w których PiS liczy na ponadprzeciętne poparcie), ułatwianie dostępu do lokali wyborczych jest generalnie ideą słuszną – jeśli rozwiązuje rzeczywiste problemy, a koszty są w rozsądnej proporcji do uzyskiwanych efektów. Nic jednak nie wskazuje, by projektodawcy przeprowadzili jakąkolwiek analizę tak kosztów, jak i efektów – w każdym razie w uzasadnieniu projektu na żaden jej ślad trafić nie można.
Czytaj więcej
Grupa posłów PiS złożyła w Sejmie propozycje zmian w kodeksie wyborczym. Cel to zwiększenie udziału obywateli w wyborach.
A koszty muszą być poważne – zarówno te finansowe, jak i nie mniej znaczące organizacyjne i polityczne. Dodatkowe obwody głosowania to wyposażenie kilku tysięcy nowych lokali, konieczność przeszkolenia i wypłacenia diet kilkudziesięciu tysiącom kolejnych członków obwodowych komisji wyborczych, zapewnienia im obsługi informatycznej itd. Problemem może być samo znalezienie ludzi do pracy w komisjach, z czym już teraz w wielu gminach jest kłopot, zwłaszcza że jest to praca wymagająca jednak pewnych kwalifikacji. Mniej sprawne komisje obwodowe to więcej błędów, a w konsekwencji – więcej (słusznych lub nie) podejrzeń, zarzutów i dalszy spadek wiary w uczciwość wyborów.
Projekt nie przewiduje przy tym żadnej analizy rzeczywistych potrzeb miejscowej społeczności – po prostu nakazuje tworzyć nowe obwody głosowania, niezależnie od tego, czy ich dotychczasowa sieć jest wystarczająca czy nie. Nawiasem mówiąc, całkowicie błędny jest przy tym zarzut, że utworzone będą obwody „parafialne” czy „kościelne” – efekt realizacji projektu byłby prawdopodobnie odwrotny, znacznie częściej lokale wyborcze zostałyby właśnie odsunięte od kościołów (i w ogóle od lokalnych centrów, do których ludziom jest generalnie łatwo dotrzeć). O ile więc koszty są znaczne, o tyle efekty mogą być czasem wręcz przeciwne do założonych. Zresztą pierwsze ich szacunki – tak dla frekwencji, jak i dla samego wyniku wyborów – przeprowadzone przez niezawodnego w tych sprawach prof. Jarosława Flisa z UJ wskazują, że i jedne, i drugie byłyby praktycznie pomijalne.