W Polsce otwarta została de facto debata konstytucyjna. Na razie tylko „de facto”, bo sama konstytucja wymaga spełnienia pewnych warunków formalnych dla zainicjowania poprawek konstytucyjnych. Ale coraz więcej wypowiedzi polityków (w tym premiera) i publicystów składa się ponad wszelką wątpliwość na klimat „konstytucjogenny”.
To dobrze: konstytucja obumiera, gdy jest przemilczana, a odżywa, gdy jest dyskutowana, nawet z intencją jej zmiany, a nawet całkowitego zastąpienia nową. Nie zamierzam więc zżymać się nad faktycznym wstawieniem kwestii konstytucji do porządku dziennego debaty publicznej.
Warto jednak zdać sobie sprawę – nawet abstrahując od oceny tych czy innych propozycji zmian, o czym za chwilę – z jednej przynajmniej, nieuchronnej negatywnej konsekwencji: debata nad zmianami obecnej konstytucji odwraca uwagę opinii publicznej od niepełnego jej stosowania. Akcentowanie słabości obecnej konstytucji (co jest oczywistą przesłanką debaty nad jej zmianami) uwalnia władze publiczne od tłumaczenia się z niepełnego jej przestrzegania.
Tymczasem naczelny „problem konstytucyjny” w Polsce nie polega na domniemanych wadach konstytucji z 1997 roku, ale na niewłaściwej praktyce (zwłaszcza w zakresie prawotwórstwa) w oparciu o tę konstytucję. Rozmaite ustawy przyjmowane w ostatnich latach, z których niektóre zostały szczęśliwie odrzucone przez Trybunał Konstytucyjny, ale niektóre czekają jeszcze na egzekucję (np. ustawa o stanach wyjątkowych), stanowiły konstytucyjną aberrację.
Mamy w naszym prawie wiele ustaw lub pojedynczych przepisów, które w moim przekonaniu są niezgodne z konstytucją – choćby przepis o karaniu za lżenie narodu polskiego, niezgodne z wolnością prasy regulacje zniesławienia i znieważenia, i wiele innych – nie miejsce tu na pełny katalog.