Jesteśmy rodzicami osiemnastolatka, który w przyszłym roku przystąpi do egzaminu maturalnego. W trzeciej klasie gimnazjum badania przeprowadzone w poradni pedagogiczno-psychologicznej wykazały, że ma dysleksję w postaci dysgrafii i w związku z tym powinien pisać egzaminy na komputerze.
Rozciąganie tezy o wykorzystywaniu dysleksji przez rodziców, aby usprawiedliwić lenistwo, nieuctwo, na wszystkich uważamy za krzywdzące. Nie walczyliśmy o takie zaświadczenie. Do poradni zgłosiliśmy się z oporami. Skierowanie wystosowała szkoła na wniosek polonistki.
Specjaliści nie mieli wątpliwości, że niekształtne litery uniemożliwiają odczytanie tekstu, a poziom umiejętności pisania odbiega od poziomu inteligencji i wiedzy.
Nie chcieliśmy przyjąć zaświadczenia o dysfunkcji, argumentując, że może to być odebrane jako próba kombinowania, szukania forów. Psycholog wytłumaczyła, że nie przyjmując zaświadczenia, wyrządzimy synowi krzywdę, bo dysgrafia jest dysfunkcją niebudzącą wątpliwości. Jego szanse wyrówna pisanie egzaminu na komputerze.
Dlatego ze zdziwieniem odebraliśmy wypowiedź wiceministra resortu edukacji prof. Zbigniewa Marciniaka, że to zabranie ulg dla dyslektyków ma wyrównać szanse. Panie ministrze, czy przemyślał pan swoje stanowisko? Czy zna pan rzeczywiste problemy dzieci zmagających się z niewyimaginowaną dysleksją? Nie może być tak, że ogranicza się szanse rozwoju z powodu niezawinionego „bazgrania jak kura pazurem”.