Polska potrzebuje głębokich reform – to hasło, solidarnie głoszone przez PiS i PO dokładnie pięć lat temu, dziś jest niestety dalej aktualne. Wciąż mamy niesprawne państwo, niewydolny wymiar sprawiedliwości, publiczne finanse zaś znajdują się w opłakanym stanie. Choć na ulubionej przez rząd dwubarwnej mapie Europy zielona Polska wygląda ładnie, nawet wzrost gospodarczy bez przebudowy sposobu wydawania publicznych pieniędzy nie uchroni naszego kraju przed katastrofą.
Zapowiedź podniesienia podatku VAT, zmian w OFE czy wypowiedź wicepremiera Pawlaka o katastrofalnym stanie budżetu to nie tylko deklaracje polityczne, lecz także ważne sygnały dające nam pojęcie o rzeczywistej kondycji naszego państwa.
[srodtytul]Suflowanie pasywności[/srodtytul]
Przez ostatnie trzy lata PO nie przeprowadzała koniecznych zmian, tłumacząc się niechęcią Lecha Kaczyńskiego. Katastrofa pod Smoleńskiem oraz zwycięstwo Bronisława Komorowskiego przyspieszyły moment, w którym PO może w końcu zabrać się za reformy. Paradoks polega jednak na tym, że choć są one konieczne, rząd Donalda Tuska z co najmniej dwóch powodów nie będzie mógł i nie będzie chciał ich realizować.
Premier wie doskonale, że wygrał wybory w 2007 roku nie dlatego, że Polacy uwierzyli w obietnicę gospodarczego cudu (łatwo się pogodzili z tym, że cudu nie ma, ba, jest kryzys, a dalej kochają Platformę), ale dlatego, że po burzliwym dwuleciu rządów PiS zamarzyli o politycznej stabilizacji. Owszem, Polacy lubią przyglądać się politycznym wojnom, ale równocześnie obawiają się, że ich skutkiem może być mniej sprawne codzienne rządzenie krajem.