Walki frakcyjne wewnątrz partii są w polityce rzeczą nieuchronną. W naturalny sposób nasilają się po przegranych wyborach, gdy niektóre środowiska i ich liderzy chcą wzmocnić swą pozycję na fali kontestacji innych, obarczonych odpowiedzialnością za porażkę. Do podobnych rozgrywek dochodzi przed kolejnymi wyborami, gdy rozstrzyga się przyszła pozycja poszczególnych frakcji, związana zwłaszcza z obecnością jej przedstawicieli na szczytach list wyborczych.
W tym kontekście – parę miesięcy po przegranych wyborach prezydenckich, w przededniu wyborów samorządowych i w perspektywie kolejnych parlamentarnych – nikogo nie powinno dziwić, że w szeregach Prawa i Sprawiedliwości trwa w najlepsze rywalizacja o wpływy. Kłopot – dla PiS – w tym, że część jego polityków wciela się w role, które nie wynikają z wewnątrzpartyjnego układu sił i racjonalnej oceny sytuacji, ale są im narzucane – niekiedy bez szczególnego wysiłku – przez przeciwników politycznych i sprzyjające im media. Oto bowiem tematem wiodącym dyskusji politycznej staje się kwestia przywództwa w PiS, choć akurat ona nie powinna budzić w tej chwili szczególnych kontrowersji.
[srodtytul]Lider niekwestionowany[/srodtytul]
Wynik Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich potwierdził bowiem jego przywództwo w dwóch wymiarach – wewnątrz PiS i na polskiej prawicy. Co prawda były to kolejne wybory z rzędu przegrane przez niego (i jego partię), ale nieduża strata do Bronisława Komorowskiego i kontekst smoleński powodują, że zmiana przywódcy Prawa i Sprawiedliwości nie jest w tej chwili racjonalną alternatywą.
Po pierwsze, byłaby ona niezrozumiała dla znacznej części elektoratu. Po drugie, nie ma w tej chwili w PiS polityka, który z racji swego autorytetu w jego szeregach czy też pozycji w strukturach, względnie popularności społecznej, mógłby zapewnić zachowanie spójności ugrupowania i wydatnie zwiększyć jego popularność.