Pisali o tym już dawno najwięksi, średni i pomniejsi autorzy. Gdy w środowisku zastygłym w zadawnionych sporach, konwenansach i międzyludzkich relacjach pojawia się Ważny Gość, absolutnie nic się nie zmienia, poza jednym - wszystko widać wtedy dużo wyraźniej. Tak się też stało w przypadku wizyty Baracka Obamy. Zaczął Lech Wałęsa, nader często eksponujący swoje przewrażliwienie w temacie „ja i moje zasługi”. Przyleciał prezydent USA, więc się Wałęsa zrobił obrażalski do sześcianu, a przez to jeszcze zabawniejszy niż zwykle. „Trudno być szefem supermocarstwa – mówił. - Jak jemu się nie uda reformowanie USA i świata, to będzie ciężko dla wszystkich. Ja mu pomogę w tym reformowaniu. Ale teraz jest taka sytuacja, że nie pasuje. Była rozmowa z ambasadorem przed chwilą, dalej idące propozycje tam padły, ale nie”.

Donald Tusk wyznający w polityce zasadę: zero oczekiwań, zero rozczarowań (vide: śledztwo smoleńskie lub Gazociąg Północny) też postanowił iść na całość w „nicnierobieniu” i zakomunikował, że nie będziemy się zbytnio domagać od Amerykanów zniesienia wiz. Kolejni premierzy i prezydenci stawali na głowie, żeby polscy obywatele mogli latać za Ocean bezwizowo (czyli także bez niemałych kosztów wniosku wizowego, które nie są zwracane w przypadku odmowy), a premier profilaktycznie, tylko po to, by „nie było na niego”, robi przewrót w tył i twierdzi, że wizy dla Polaków to „bardziej problem Amerykanów”.

Bronisław Komorowski, król gaf towarzysko-dyplomatycznych, zaprasza wszystkich na „roboczy diner”, potem nie wie, gdzie ma stanąć z Barackiem Obamą, więc człapią przed pałacem tam i z powrotem, wreszcie nasza głowa państwa mówi, że "polityka dowcipu przynosi efekty". Sławomir Nowak, cudowne dziecko nowych technologii, pstryka fotki telefonem komórkowym na czerwonym dywanie, byle tylko być pierwszym, który wrzuci takie zdjęcia na konto Facebookowe. Czy to nie wystarczające dowody, że wobec wizyty Ważnego Gościa wszystko jest tak samo, tylko bardziej?

A Grzegorz Napieralski, który wzruszony opowiada, że spotkanie z prezydentem USA to najważniejszy moment w jego politycznej karierze, a potem pozdrawia Obamę „od wszystkich internautów”? A Tadeusz Iwiński także z SLD, który kpi z gazu łupkowego, bo przyzwyczaił się już do myśli, że nic o Rosjanach bez Rosjan? A puste ulice Warszawy zarządzanej przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, którą stać na świetlną fontannę za 11 milionów złotych, a chwilę potem podnosi ceny biletów komunikacji miejskiej o 50 procent?

A TVN24, która tylko po to, by ocalić resztki autorytetu Wałęsy, ustami Andrzeja Morozowskiego broni jego śmiesznej decyzji? „Obama bardzo późno zaczął dzień roboczy – atakuje dziennikarz. – Pracowity polityk zaczyna o godzinie szóstej, a ósmej to już w ogóle, więc był czas, by spotkać się osobno z Wałęsą”. Już widzę i słyszę, jak Morozowski komentuje sytuację, gdyby to np. śp. Lech Kaczyński lub, co gorsza, jego brat, obrazili się na prezydenta USA bez żadnego powodu. Od dawna twierdzę, że choroba, jaka toczy dziś polską politykę i polskie media, zwie się hipokryzją. A że gość ważny i wszystko widać wyraźniej, to i Morozowski odsłonił tę przykrą przypadłość mniej dyskretnie niż zwykle. ?