"Gazeta Wyborcza" napisała w poniedziałek, że wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu była przez Biuro Ochrony Rządu przygotowana dużo lepiej niż ta trzy lata wcześniej.
W 2007 r. rekonesans przed przybyciem głowy państwa wykonywało tylko dwóch funkcjonariuszy Biura. Trzy lata później było ich trzy razy więcej. Dużo obszerniejsze jest też sprawozdanie BOR z wizyty z 2010 r. Liczy 109 stron, a to z 2007 r. – zaledwie 37.
Nie znali lotniska
Patrząc tylko na statystyki oraz objętość raportów, można stawiać tezę, że pod rządami gen. Mariana Janickiego Biuro poprawiło swą działalność. Można też przypuszczać, że takim argumentem "Wyborcza" chciała uzasadnić otrzymanie przez szefa BOR drugiej gwiazdki – awansu na generała dywizji. Jednak Wojciech Czuchnowski, autor artykułu, zapomniał, że nie liczby i "papierologia" są w całej sprawie najważniejsze. Nie można też porównywać wprost sytuacji z 2007 i 2010 r., bo cztery lata temu lotnisko Siewiernyj było oficjalnie czynne, a w chwili gdy doszło do katastrofy, już oficjalnie nie działało.
Spójrzmy na sprawę inaczej: miarą skuteczności każdej formacji na świecie odpowiadającej za ochronę VIP-ów jest to, czy dołożyła wszelkich starań, by nie dopuścić do utraty życia przez osobę ochranianą. W tym przypadku BOR poniósł więc bezdyskusyjnie największą możliwą porażkę – dopuścił do śmierci prezydenta Polski.
Pytanie: w jakim stopniu Biuro mogło zminimalizować ryzyko lub wręcz nie dopuścić do katastrofy? Wydaje się, że powinno chociaż zainteresować się stanem lotniska, gdzie miał wylądować Tu-154M z prezydentem Kaczyńskim na pokładzie. Tak się nie stało. Żaden z funkcjonariuszy BOR nie sprawdził, jak jest wyposażone, czy miejscowe urządzenia pozwalają na bezpieczne naprowadzanie i posadzenie maszyny.