Raport ministra Millera to obraz całej Polski, jej bylejakości, tumiwisizmu, dziadostwa, dziedzictwa komunizmu, w którym państwo było wrogiem, a narodowym sportem - zawody w oszukiwaniu państwa. Ten raport to nie tylko wstrząsające oskarżenie 36. pułku lotnictwa, ale całego systemu. Z dużym prawdopodobieństwem można bowiem przyjąć, że tak jak było w pułku, tak jest i gdzie indziej.
Raport jest poważniejszym oskarżeniem państwa i kolejnych rządów, niż można się było spodziewać i oczekiwać po monotonnym przedstawianiu faktów, które doprowadziły do katastrofy smoleńskiej. Jest oskarżeniem nie tylko struktur, jest oskarżeniem naszej mentalności zakorzenionej w PRL-u, w którym sztandarowym hasłem było: "czy się siedzi, czy się leży, dwa tysiące się należy".
Po lekturze raportu musi pojawić się pytanie - gdzie jeszcze i kto jeszcze?
Tak jak państwo wymaga naprawy, tak samo naprawy wymaga społeczeństwo. Relacja władza-obywatel opiera się na wzajemnym zaufaniu, które po raporcie zawaliło się z hukiem. Jego odbudowa to zadanie na lata, a może pokolenia, dla wszystkich - polityków, dziennikarzy, urzędników, Kościoła, działaczy społecznych. Wszystkich obywateli. Nie wystarczy tylko wznosić się na wyżyny patriotycznych uniesień, podwyższać narodowe ciśnienie wzniosłymi przemówieniami. Ten raport rzeczywiście zabolał. Państwo toczy zdradliwy rak. Terapię trzeba wypracować wspólnie w narodowym konsylium. Tyle tylko, że wiemy, iż to niemożliwe. I to boli równie mocno jak raport.
Trudno nie zgodzić się z wieloma tezami. Czy jednak swoimi stronniczymi relacjami z Krakowskiego Przedmieścia i Sejmu pani redaktor nie przyczyniła się do pogłębienia politycznych rowów?