Cywilny minister obrony narodowej wie o sytuacji w wojsku tylko tyle, ile mu powie struktura dowódcza – stwierdził prezydent Bronisław Komorowski, gdy powoływał na stanowisko szefa MON Tomasza Siemoniaka i odwoływał Bogdana Klicha. Próbował usprawiedliwiać "niewiedzę" ministra Klicha na temat rzeczywistej sytuacji w wojsku, którą boleśnie obnażył raport komisji Jerzego Millera z badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ale też, świadomie bądź nie, w tym jednym zdaniu przyznał, że cywilna kontrola nad armią jest fikcją.
W demokratycznym kraju nie może być tak, że szef MON wie jedynie tyle, ile powiedzą mu dowódcy. Nie po to państwa po II wojnie światowej wprowadziły jako zasadę cywilną kontrolę nad wojskiem. Wzięła się ona stąd, że siły zbrojne to organizacje hierarchiczne, zdyscyplinowane i gdy państwo przeżywa problemy, armia może mieć skłonność do przejmowania władzy. Tak jak stało się np. w Grecji w 1967 r., gdzie doszło do zamachu stanu i siedmioletnich rządów junty wojskowej.
Pomysłodawcą zasady był francuski polityk Georges Clemenceau. Powiedział on: "Wojna jest zbyt poważną sprawą, by powierzać ją wojskowym".
Żołnierze są po to, by wykonywać zadania. Walczyć i bronić kraju w czasie wojny. Szkolić się w czasie pokoju. Wojskowi są jedyną grupą społeczną, która ma ograniczone prawa obywatelskie: w armii nie może być prowadzona działalność polityczna, a żołnierze nie mogą być członkami partii politycznych, ani protestować i strajkować.
Gdy w wojsku dzieje się źle (np. z powodu braku sprzętu, obcinania budżetu), żołnierzy ogarnia frustracja.