Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński - Piotr Gociek

Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro doskonale wiedzą, że są sobie nawzajem bardzo potrzebni. Mimo to wszystko wskazuje na to, że pójdą osobnymi drogami – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 04.11.2011 00:54 Publikacja: 04.11.2011 00:47

Piotr Gociek

Piotr Gociek

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

11 października, konferencja prasowa Jarosława Kaczyńskiego. Jest wtorkowe przedpołudnie, dwa dni po przegranych przez PiS wyborach. Państwowa Komisja Wyborcza podała już wyniki z niemal wszystkich okręgów. Sytuacja jest jasna – szósta kolejna klęska największej partii opozycyjnej. Niespełna 30 proc. poparcia to za mało, by odsunąć PO od władzy. Co gorsza, wiadomo także, że w liczbach bezwzględnych Prawo i Sprawiedliwość zdobyło mniej głosów niż w roku 2007.

Zmęczony prezes PiS odpowiada na pytania dziennikarzy, z trudem kryjąc irytację. „Prędzej czy później zwyciężymy, bo po prostu mamy rację" – mówił dwa dni wcześniej, wieczorem w sztabie wyborczym PiS, kiedy ogłoszono niekorzystne dla jego partii wyniki exit polls. Komentatorzy w studiach telewizyjnych od razu jednak zaczęli przypominać, że w 2008 r. Kaczyński deklarował: „jeśli w 2011 roku wyborów nie wygramy, to pozostawię miejsce innym. Pewnie młodszym. Oni będą dalej to prowadzili".

Teraz pytanie o tę deklarację powraca. Prezes PiS tłumaczy, że zmienił zdanie i do Sulejówka się nie wybiera. Dlaczego? „Znaczną rolę odgrywała katastrofa smoleńska i to, co się działo po niej" – mówi. Aż wreszcie wypala: „To mnie witają «Jarosław, Polskę zbaw»".

Drogi Panie Jarosławie!

Szef PiS zaczął wierzyć ulicy, słuchać tłumów, lubić publiczne wystąpienia. Tej zmiany nie przewidział nikt. Zdumieni są nawet niektórzy wieloletni współpracownicy Kaczyńskiego. Nie chodzi tylko o rytualne przemarsze dziesiątego dnia każdego miesiąca, upamiętniające na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie ofiary smoleńskiej tragedii. Rzecz jest głębsza.

Ziobro nie może zamilknąć, bo jeśli teraz da się spacyfikować i uciszyć, to pokaże, że żaden z niego kandydat na lidera czy delfina; w dodatku zawiedzie tych, którzy już na niego stawiają

Jesienią 2010 roku jeden z polityków PiS opowiadał mi, jak bardzo zaskoczyło go to, co działo się podczas kampanii prezydenckiej (był zresztą jednym z jej wielu współtwórców). – Jarosław po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł, że ludzie są z nim – opowiadał mój rozmówca. – Na początku to go peszyło, ale potem wyglądało na to, że zmienia się w innego człowieka: uśmiechał się, rozmawiał z ludźmi, czuł w nich siłę, która może mu pomóc, która może go ponieść.

Kiedy rozpoczął się ten proces? Kiedy to gabinetowy polityk, który zawsze lepiej czuł się wśród profesorów, historyków, prawników, odkrył, że może być trybunem ludu? Gdy pod Pałacem Prezydenckim zaczęły gromadzić się tłumy i zapłonęło morze zniczy? Gdy setki tysięcy warszawiaków witały w żałobnym szpalerze trumny Marii i Lecha Kaczyńskich?

– To był pogrzeb pary prezydenckiej w Krakowie (18 kwietnia – red.) – wskazuje bez wahania mój rozmówca. – Te kwiaty rzucane nie tylko na lawetę, ale także pod nogi Jarosława. On wiedział, że są także dla niego. Ci płaczący ludzie, te wezwania, żeby się nie poddawał.

Kropkę nad i postawił Jarosław Marek Rymkiewicz w przesłanym do „Rzeczpospolitej" i adresowanym do prezesa PiS wierszu (ukazał się 20 kwietnia 2010 r.). Prócz ostrych słów o podzielonej Polsce padającej ofiarą łajdaków i złodziei był w nim i apel: „Pan musi coś zrobić w tej sprawie/Niech się Pan trzyma – Drogi Panie Jarosławie".

„Zby-szek, Zby-szek!"

A teraz inny obrazek. 22 października, chłodny sobotni wieczór, kawiarnia Cafe Rozdroże. Piąte urodziny popularnej platformy blogowej Salon24.pl. Jedną z głównych zapowiedzianych atrakcji ma być debata między Bartoszem Arłukowiczem a Zbigniewem Ziobrą. W ostatniej chwili się okazuje, że przeciwnikiem europosła PiS będzie jego były partyjny kolega, Paweł Zalewski – dziś europoseł PO.

Ziobro pojawia się na sali kilka minut po dwudziestej, wkrótce dojeżdża i Zalewski. Kiedy wchodzi na prowizoryczną scenę, sala szaleje. Większość ze zgromadzonych skanduje „Zby-szek, Zby-szek!". Ziobro się uśmiecha. Dobry humor nie opuści go do końca debaty.

Kampanie prezydenckie (być może) dopiero przed Ziobrą, ale to nie znaczy, że nie zna smaku zbiorowych zachwytów. Kiedy w PiS organizowano kolejne tournée znanych polityków po kraju (przy różnych okazjach, nie tylko w kampaniach wyborczych), pytanie: „Czy Ziobro przyjedzie?" było zawsze jednym z najczęściej zadawanych. Popularność dzisiejszego posła w strukturach lokalnych zawsze była ogromna. I to on – zaraz po Kaczyńskim – ściągał największe tłumy na spotkania.

Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości (a może i w ogóle – prawicy) mają pamięć jak słonie. Dla nich Ziobro nie jest jakimś europosłem – to raczej wciąż czupurny młodzian rozprawiający się z patologiami III RP w komisji rywinowskiej oraz sprawny minister sprawiedliwości, który był młotem na bandytów i łapówkarzy, a który stał się z tego powodu (jak i Jarosław Kaczyński) obiektem nagonki. I wreszcie: to człowiek, który w 2009 roku w wyborach do Parlamentu Europejskiego zdobył 327 tysięcy głosów – niemal dwukrotnie więcej od Róży Thun wystawionej przez PO. To było smakowite zwycięstwo: przedstawiciel „obciachu", „moherów" i „ciemnogrodu" zmiażdżył kandydatkę „salonów".

Czekając na przebudzenie

Oczywiście nie da się postawić znaku równości między Jarosławem Kaczyńskim i Zbigniewem Ziobrą – to nie są (i pewnie długo nie będą) polityczni gracze tej samej kategorii wagowej. Obaj wydają się dziś być jednak więźniami podobnego złudzenia.

To przeświadczenie o przebudzeniu. W przypadku rachub Jarosława Kaczyńskiego – jest to przebudzenie narodu.

Tak, to prawda, od czasu katastrofy smoleńskiej wyborcy skupieni wokół obozu znaleźli w sobie nowy impuls, by się organizować, zliczyć szeregi, podnieść głowę i brać aktywniejszy udział w życiu publicznym. Świadczy o tym fenomen kolejnych postsmoleńskich publikacji prasowych i książkowych, powstające filmy dokumentalne oglądane przez miliony widzów na specjalnych pokazach i w Internecie, świadczy o tym rosnący szybko ruch klubów „Gazety Polskiej".

Wydaje się jednak, że ani Jarosław Kaczyński, ani niektórzy uczestnicy tych działań wciąż nie chcą przyznać, że pozostają mniejszością – dużo lepiej zorganizowaną niż kilka lat temu, ale jednak mniejszością. Słowa prezesa PiS o tym, że „zwyciężymy, bo mamy rację", przywodzą niestety na myśl wypowiedzi polityków Unii Wolności przeświadczonych w latach 90., że słuszność wystarcza do zdobycia władzy. Otóż nie wystarcza.

Są w Polsce miejsca, w których tłum naprawdę skanduje „Jarosław, Polskę zbaw", ale jak pokazują wyniki kolejnych wyborów, wielu innych wciąż nie ma na to ochoty. Tymczasem prowadzenie działalności politycznej tylko wewnątrz kręgu już zorganizowanych i przekonanych prowadzi do złudnego przekonania, że zwycięstwo jest za progiem, bo sprawa jest słuszna i zdobywa nowych wyznawców. A skoro tak, to każdy, kto kwestionuje na statku linię kapitana, musi skończyć za burtą jako szkodnik.

A teraz Zbigniew Ziobro – on zdaje się liczyć na przebudzenie PiS. Oto jeden z dwóch najpopularniejszych polityków partii: wizerunkowy skarb, witany z entuzjazmem na spotkaniach, mityngach, debatach. Gwarancja sukcesów wyborczych – prawdopodobnie w dowolnym okręgu Polski wykręciłby znakomity wynik. W prasowych spekulacjach od lat typowany na następcę Kaczyńskiego, skupiający wokół siebie rosnącą pomału grupę własnych zwolenników (z wieloma dziennikarzami ma kontakty dużo lepsze niż obrażony na media Kaczyński).

Przyjmowany na sekretnych spotkaniach przez o. Rydzyka, ciężko pracujący nad sobą, ale wciąż tylko numer jeden w drugim szeregu. Czy i jego uwiódł aplauz „dołów" i podszepty doradców? Czy uwierzył, że nadeszła już chwila, kiedy zwodzeni przez tracącego instynkt Jarosława Kaczyńskiego wyborcy Prawa i Sprawiedliwości oczekują nowego otwarcia? Wydaje się, że tak.

Tak jak Kaczyński uważa, że za zasłoną fałszu stworzoną przez wrogie media i platformerskich speców od PR czeka na niego przebudzony naród, tak i Zbigniew Ziobro żyje w przeświadczeniu, że od przebudzonych i żądnych zmian działaczy i wyborców PiS oddziela go tylko ociężały i niezbyt lotny aparat partyjny zestawiony przez prezesa z ludzi miernych, ale wiernych.

W liście wystosowanym przez Ziobrę do Kaczyńskiego pobrzmiewa echo znanych z PRL apeli do władz partyjnych o nawiązanie ponad głowami kacyków średniego szczebla zerwanej więzi z partyjnymi dołami. Tymczasem przecież taka, a nie inna konstrukcja struktur PiS jest efektem przyjętej przez Kaczyńskiego wizji budowy partii: zwartej, karnej, odpornej na rozłamy.

Prezes nie może więc posłuchać dobrych rad Ziobry, bo musiałby rozbić stworzone przez siebie narzędzie. A Ziobro nie może zamilknąć, bo jeśli teraz da się spacyfikować i uciszyć, to pokaże, że żaden z niego kandydat na lidera czy delfina; w dodatku zawiedzie tych, którzy już na niego stawiają.

Racja po jednej stronie

Przez ostatnią dekadę Jarosław Kaczyński charyzmą, prośbą i groźbą oraz żelazną konsekwencją doprowadził do sytuacji, w której po prawej stronie sceny politycznej liczy się tylko PiS. Jednak dalsza dominacja Kaczyńskiego może się okazać bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Brakuje mu jednej rzeczy, którą ma równie brutalnie scalający swoją partię Donald Tusk – mianowicie sukcesu, który jest najlepszym spoiwem i najlepszą obietnicą na jeszcze lepszą przyszłość. Jak osiąga się sukces? Wygrywając wybory.

Ostatnie wybory pokazały, że mobilizacja już przekonanych zwolenników nie wystarcza PiS do zdobycia władzy. Słusznie więc Ziobro domaga się odbudowy wielkiego obozu prawicy i gromadzenia wokół PiS nowych środowisk. Starcie, do którego ziobryści doprowadzili na środowym posiedzeniu Komitetu Politycznego PiS, pokazało tymczasem, jak prezes PiS rozumie słowo „kompromis" – polega on na tym, żeby milczeć i nie szkodzić, a o tym, kto szkodzi, decyduje Kaczyński.

Jednocześnie trudno nie zgodzić się z Kaczyńskim: bez utrzymania obecnej pozycji PiS, który choć obijany jest bezlitośnie, wciąż utrzymuje w Sejmie liczbę mandatów umożliwiającą zablokowanie zmiany konstytucji, konsolidowanie prawicy może nie mieć sensu. Bo straci się to, co już uzyskane, a miejsce karnej armii zajmie pospolite ruszenie zajęte kłóceniem się o to, kto jest lepszym prawicowcem.

I Ziobro, i Kaczyński gorąco pragną wybory wygrać. Obaj wiedzą też doskonale, że są sobie nawzajem bardzo potrzebni; a mimo to wszystko w tej chwili wskazuje, że pójdą osobnymi drogami. Postępowanie dyscyplinarne wobec ziobrystów zwiastuje „dornizację" Ziobry i jego zwolenników (potraktowanie ich tak, jak kiedyś Ludwika Dorna) – najpierw zawieszenie, potem wykluczenie z partii. Czy zwaśnieni politycy jeszcze zawrócą z tej drogi? Wydaje się, że nie. Może dlatego, że są więźniami jeszcze jednego złudzenia – że racja może być tylko po jednej stronie.

11 października, konferencja prasowa Jarosława Kaczyńskiego. Jest wtorkowe przedpołudnie, dwa dni po przegranych przez PiS wyborach. Państwowa Komisja Wyborcza podała już wyniki z niemal wszystkich okręgów. Sytuacja jest jasna – szósta kolejna klęska największej partii opozycyjnej. Niespełna 30 proc. poparcia to za mało, by odsunąć PO od władzy. Co gorsza, wiadomo także, że w liczbach bezwzględnych Prawo i Sprawiedliwość zdobyło mniej głosów niż w roku 2007.

Pozostało 96% artykułu
Publicystyka
Marek Migalski: Prawa mężczyzn zaważą na kampanii prezydenckiej?
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Szary koń poszukiwany w kampanii prezydenckiej
Publicystyka
Marek Kutarba: Jak Polska chce patrolować Bałtyk bez patrolowców?
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Rafał Trzaskowski musi przestać być warszawski, żeby wygrać wybory
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Gruzja w ślepym zaułku. Dlaczego nie mogło być inaczej?
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką