Zacznijmy od tego, co jest rodzajem skuteczności, który nie ma nic wspólnego z pragmatyzmem. W polskiej polityce wciąż mamy do czynienia z woltami poszczególnych aktorów. Od światopoglądowych poczynając, a kończąc na zaskakujących transferach międzypartyjnych. Miano skutecznych uzyskali ci, którzy dzięki najbardziej nawet koniunkturalnym ruchom przetrwali w parlamentarnych i rządowych układankach.
Politycy sprawni inaczej
Gwiazda ostatniej kampanii wyborczej Janusz Palikot zaczynał jako katolicki intelektualista, który z pomocą żołądkowej gorzkiej stworzył tygodnik „Ozon" na fali ruchu JP2. Potem harcował na lewym skrzydle Platformy Obywatelskiej. Był funkcjonalny z punktu widzenia gry premiera Tuska przeciw prezydentowi Kaczyńskiemu. W wersji JP3 – wyszedł z Platformy. Stał się showmanem swobód obyczajowych i walki z krzyżem.
Argument, który dla Palikota jest najważniejszy i wystarcza dla uzasadnienia jego politycznych meandrów, to „mam wyniki". W tym względzie jest być może najzdolniejszym uczniem Piotra Tymochowicza. Nie on pierwszy i nie ostatni sięga po definicję skuteczności mierzoną słupkami poparcia społecznego. Wciąż liczy się, czy ktoś zaszedł wysoko i jak długo tam siedzi, a nie to, co robi dla kraju.
Pora więc rozpocząć spór o pragmatyzm w polskiej polityce. Szczególnie, gdy w powszechnym odczuciu gra o władzę dla władzy zastąpiła konkurowanie o zrealizowanie celów: gospodarczych, geopolitycznych, społecznych. Ci, którzy zdobyli ponownie prawo do rządzenia naszym krajem, muszą teraz przewodzić paru trudnym zmianom, mieć odwagę je wprowadzić, przekonać do nich społeczeństwo.
Tempo narastania kryzysu finansowego w Europie i na świecie nie pozwala już na grę na czas, na podlizywanie się społeczeństwu i chowanie się za demokratyczne procedury jak grecki premier Papandreu. To groteskowe pytać społeczeństwo w referendum, czy godzi się na nieuchronne awaryjne lądowanie, zanim nie nastąpi bankructwo.