Chyba już do końca świata będziemy skazani na dyskusje o tym, co jest symbolem komunizmu w Polsce. Z jednej strony mamy saturator, oranżadę w proszku oraz filmy Stanisława Barei, w których realny socjalizm był okresem tyleż uciążliwym, co groteskowym. Nieprzyjemnym, ale jednocześnie śmiesznym. Po drugiej stoją dziesiątki tysięcy ofiar skazanych na śmierć lub wieloletnie więzienie, stracone szanse i złamane życiorysy milionów ludzi, terror, przemoc i skrytobójstwa bezpieki do ostatnich dni istnienia PRL.
Pierwsi z przyjemnością bawią się w klubach PRL, w których ściany zdobią plakaty przodowników pracy i stróżów systemu, a z głośników telewizorów spikerzy o kartonowych głosach sączą jedynie słuszną prawdę.
Drudzy gonią bolszewika z pomnika, bo uważają, że komunizm jako trująca ideologia powinien być rugowany z przestrzeni publicznej. Za wszelką cenę starają się przywracać pamięć ofiar zbrodniczego systemu i przypominają przestępczą przeszłość jego przywódców.
To właśnie w tym kontekście należy patrzeć na przywrócenie historycznego kształtu kolebki "Solidarności". Według władz Gdańska brama ma być swoistym muzeum, w którym obok napisu "im. Lenina" znajdą się postulaty strajkujących stoczniowców. Ma to być swoisty skansen przypominający o historii tego miejsca.
Pomysł to dość kontrowersyjny. Muzea totalitaryzmów potrzebują szczególnej oprawy. Ich zadaniem jest utrzymanie w pamięci symboli zbrodniczych ideologii. Pokazują, jak niebezpieczne jest używanie czerwonego czy brunatnego sztandaru i przypominają, jak rodzi się nienawiść.