W eliminacjach do Euro 2016 będę kibicował dwóm drużynom: Polsce i Izraelowi. Chciałbym zobaczyć, jak organizatorzy imprezy serdecznie zapraszają nad Sekwanę żydowskich kibiców, zapewniając, że nic im nie grozi, bo przecież Francja to „fajny, przyjazny kraj". Chciałbym zobaczyć fanów reprezentacji Izraela, którzy np. na ulicach Marsylii będą paradować w koszulkach z gwiazdą Dawida, witani z uśmiechem przez życzliwą miejscową ludność.  I chciałbym obejrzeć reportaż BBC, w którym jakiś izraelski piłkarz powie do kamery: „Nie jedźcie do Francji, bo możecie wrócić w trumnie".

Podobną przestrogę do kibiców z Wielkiej Brytanii wystosował Sol Campbell, były obrońca reprezentacji Anglii. Polska i Ukraina miałyby być siedliskami stadionowego rasizmu i antysemityzmu, a dla każdego czarnoskórego miłośnika futbolu podróż do tych krajów miałaby się wiązać ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Jest wielce prawdopodobne (choć może to odważna teza), że podczas zaczynającego się w piątek turnieju żadnemu angielskiemu kibicowi, niezależnie od koloru skóry, włos z głowy nie spadnie. Natomiast nie zaryzykowałbym stwierdzenia, iż za cztery lata wszyscy Izraelczycy wrócą z mistrzostw we Francji żywi i w jednym kawałku.

W połowie marca trójka  żydowskich dzieci oraz ich  nauczyciel zostali zamordowani przez algierskiego imigranta w Tuluzie. W ubiegłą sobotę, w miejscowości Villeurbanne, trzech żydowskich 20-latków zostało ciężko pobitych przez grupę rówieśników, wedle wstępnych informacji także pochodzących z Maghrebu. Napastnicy byli wyjątkowo brutalni: bili swoje ofiary młotami i metalowymi prętami.

We Francji do aktów antysemityzmu dochodzi co i rusz, a policja nie radzi sobie  z hordami agresywnych imigrantów z państw arabskich. Fakt, iż Francuzi mają swój problem z antysemityzmem, nie wymazuje rzecz jasna  naszego problemu. Ale nie mam wątpliwości, że izraelscy kibice woleliby oglądać  mecze swojej drużyny na  telebimie przed Pałacem Kultury i Nauki niż pod wieżą  Eiffla.